Jedźcie na zagraniczne festiwale!

Jedźcie na zagraniczne festiwale! post thumbnail image

Marzenia są po to żeby je spełniać, nawet jeśli mowa o tych nastoletnich i ma się już ponad 30 lat na karku. A ja jako nastolatek marzyłem o wyjeździe na festiwal muzyczny za granice Polski. I w tym roku zrealizowałem to podwójnie!

Od razu mówię – ja lubię polskie festiwale i wielokrotnie wam to udowadniałem.
Na Woodstock/Pol’and’Rock jeżdzę regularnie, niemal co rok.
Byłem na Open’erze dwa razy (w 2022 i w 2023).
Orange Warsaw Festival zobaczyłem jeszcze na Narodowym 10 lat temu.
Wciąż marzę o OFFie, Mystic Festival, Summer Dying Loud i Jarocinie.
Nie gardzę tymi imprezami które mają wyłącznie polskich wykonawców (Męskie Granie odwiedziłem raz, a na Letnie Brzmienia chodzę co roku).
Jestem bywalcem każdego możliwego showcase’a w Poznaniu (Next Fest i 33 Records – pozdrawiam serdecznie!).
Tęsknię nieco za Opole Songwriters Festival.
W listopadzie jadę do Gdańska na Inside Seaside (który mocno wyrasta na czarnego konia polskiej branży festiwalowej).
Jestem też ciekawy nadchodzącego Bittersweet w Poznaniu.
Oraz… kurde, ja nawet raz poszedłem na Fest Festival – w 2021, który był jedynym festiwalem z zagranicznymi gwiazdami, który w tamtym sezonie nie złożył broni i zrobił tę imprezę z wielkim rozmachem (który w następnych latach odbił im się czkawką, ale to temat na inną dyskusję)

Ale zdałem sobie sprawę, że jeśli chcę zobaczyć tych najważniejszych/najbardziej pożądanych… to niestety, na polskich organizatorów już coraz mniej mogę liczyć. Przypadek z ogłoszeniem Charli XCX na Open’erze miesiąc przed festiwalem mocno mi to uświadomił. Ten sam festiwal za bilet w ciemno na edycję 2025 chciał ode mnie 950 zł, a w momencie publikacji tego wpisu cena już wzrosła i dalej nie znamy żadnego wykonawcy.

Absolutnie zdaję sobie sprawę z rosnących kosztów organizacji takich imprez. I wiem, że to nie jest wina naszych bookerów, a bardziej absurdalnie rosnących stawek wielkich gwiazd czy produkcji, które wiozą ze sobą. Które przy naszej złotówce są coraz trudniejsze do opłacenia. Nie winię za to ani AlterArtu, nie winię za to Good Taste Production, nie winię za to OFFa. Ale ja już po prostu jestem zmęczony kupowaniem kota w worku i corocznym widokiem artystów omijających Polskę z uporem maniaka, a grających regularnie u naszych sąsiadów na zachodzie i południu.

Dlatego bez żalu tegoroczne lato festiwalowe z wielkimi gwiazdami spędziłem poza Polską – na Rock For People w czeskim Hradec Kralove oraz legendarnym Sziget Festival w Budapeszcie.


Dlaczego Rock For People?

Ten czeski festiwal rockowy był na moim radarze od co najmniej dekady. Wtedy mnie kusił odległością od rodzinnych Kielc (szybciej było wyskoczyć do Czech i Słowacji niż nad morze) oraz line-upem, który co roku był wyładowany moimi rockowymi i pop-rockowymi ulubieńcami z lat nastoletnich: Paramore, My Chemical Romance, Faith No More, Motorhead, Evanescence… Tegoroczny line-up, którego lwią część organizatorzy podali już w zeszłym roku (w ramach kalendarza adwentowego w grudniu codziennie podawano jednego artystę/zespół) był dla mnie jednym wielkim nostalgia-festem: Avril Lavigne, Sum 41, Bring Me The Horizon, Hoobastank, Offspring, The Prodigy, Against The Current… Decyzja była prosta – teraz albo nigdy!

Jednym z najlepszych argumentów była cena. Bowiem za 4-dniowy karnet z polem namiotowym zapłaciłem w styczniu zaledwie… 840 złotych! Na miejscu koszty transportu czy wyżywienia w czeskich koronach często wypadały taniej niż wyjazd na analogiczną imprezę gdziekolwiek w Polsce. Transport do Czech też był bezproblemowy – bezpośredni autobus z Wrocławia do Hradec-Kralove, potem bezpłatny autobus festiwalowy dowożący prosto pod bramę imprezy. Krótko mówiąc – czeskie festiwale to żaden kłopot organizacyjny, jedźcie na czeskie festiwale! Moi znajomi jedżący regularnie na Colors of Ostrava oraz na Brutal Assault też wam to powiedzą.


Dlaczego Sziget?

Moja relacja z Budapesztem i Węgrami jest dosyć nietypowa. Miasto piękne, sporo oferujące, a jednocześnie kompletnie nie chciałbym tam żyć. Posiadanie partnera z budapesztańskim rodowodem pewnie ma z tym coś wspólnego. Ale sam festiwal… bardzo kusił od wielu lat. Przede wszystkim – 6 dni koncertowania? Przepis na padnięcie z wycieńczenia, zwłaszcza w takim upale jaki wtedy panował (było nawet 35 stopni w cieniu!). Ale z gwiazdami jakie ten festiwal potrafił ściągnąć co roku był tego wart. A w tym roku przynieśli sobie niemal tych wszystkich których zabrakło w tym sezonie w Polsce – Halsey, Janelle Monáe, Liam Gallagher, Fred Again…, Kylie Minogue, Stormzy, MØ, Yves Tumor, Bebe Rexha… I do tego dwie sceny elektroniki grające do białego rana, Global Village z artystami z całego świata, tęczowa wioska z drag queens, namiot cyrkowy, scena wschodzących węgierskich artystów, wioska chillu z plażą nad Dunajem… Dla mnie to brzmi jak raj. A w pakiecie jeszcze wyjazd do ukochanego miasta.

Fakt, że tu już może nieco trudniejsza logistyka niż wyjazd do Czech czy Berlina. Ale wciąż są tanie linie lotnicze, trzeba tylko wiedzieć kiedy i jak polować na bilety z Warszawy do Budapesztu. Zaopatrzyliśmy się też w festiwalową kartę miejską, dzięki której mieliśmy: bezpośredni transport z lotniska na festiwal, darmową komunikację miejską, darmowe wejścia na baseny termalne (których mnóstwo w Budapeszcie!) oraz zniżki do wielu lokali. Węgry miały jedną poważną wadę – były drogie. Inflacja w tym kraju leci w zastraszającym tempie. Miałem tego bolesne porównanie, kiedy byłem tam pół roku wcześniej i mogłem zrobić zakupy w spożywczaku na parę dni za połowę mniej forintów. Sam festiwal też nie należy do najtańszych. Ale kupując karnety w lutym znałem już lwią część wykonawców i kupowałem bilet na 6 dni ciągłej zabawy! Koniec końców – te 578 euro za dwa karnety było tego warte.


Oba te festiwale to tak duże i potężne marki, że one w trakcie trwania są jak osobne ekosystemy, jak małe miasteczka. Można przyjechać na ich teren i w zasadzie przez cały czas nie mieć potrzeby opuszczania go. Na miejscu jest wszystko – od niemal całodobowych sklepów spożywczych do punktów gastro z kuchnią całego świata, dobre zaplecza sanitarne, tereny imprezy otwarte od wczesnych godzin rannych, aktywności pozamuzycznych tak dużo, że nawet można nie chodzić na koncerty… W Polsce jedyny festiwal do którego mógłbym to porównać, to Pol’and’Rock gdzie też przyjeżdża się na niemal tydzień by tam wręcz zamieszkać. I takich festiwali chciałbym widzieć w Polsce jak najwięcej – gdzie się żyje całe dnie, a nie tylko od startu pierwszego koncertu danego dnia.

Wyjazdy na festiwale zagraniczne są dziś łatwe jak nigdy. Kwestie finansowe też nie są przeszkodą, jeśli na polskie imprezy wydaje się praktycznie tyle samo. Skoro na wakacje można bez problemu lecieć w dalekie kraje, to czemu nie połączyć tego z wyjazdem na jakiś festiwal? Ja to zrobiłem i chętnie zrobię to jeszcze raz. Może tym razem Lollapalooza w Sztokholmie? Primavera w Barcelonie? Możliwości jest mnóstwo, aż żal nie skorzystać.

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *