Na początku maja już na dobre pożegnaliśmy się z myślami o festiwalach muzycznych tego lata. Już tylko czekaliśmy aż wszystkie wyczekiwane przez nas imprezy po kolei będą podawały info z napisem „odwołane/przesunięte” – w ostateczności były jeszcze „edycje on-line” (które uskuteczniły m.in. Pol’and’Rock Festival i Białystok New Pop Festival) lub „koncerty samochodowe”. Co prawda, później zniesiono obostrzenia i można było w nowym reżimie sanitarnym organizować kameralne koncerty plenerowe – ale gdzie im do letnich festiwali z mnogością scen i wykonawców grających do późnych godzin nocnych? Na szczęście, jest taka impreza, które nie zamierzała złożyć broni. Bo na dobrą sprawę, nie musiała tego robić – tylko trzeba było nieco więcej wysiłku i kreatywności. I to było największe wyzwanie organizatorów Opole Songwriters Festival, którzy uratowali moje festiwalowe lato.
OSF, które w stolicy polskiej piosenki odbyło się już dziewiąty raz, od samego początku było imprezą która stawiała na kameralność, bliski kontakt z artystami oraz ciekawych twórców, niekoniecznie tych, którzy na plakatach festiwalowych są wyróżnieni największym fontem. Jakby się uprzeć, jest to bardzo „alternatywny” festiwal (żeby wręcz nie powiedzieć „hipsterski”), bo trzeba naprawdę być wkręconym w temat, żeby wiedzieć dlaczego tak wielki entuzjazm wzbudzają koncerty Ani Jurksztowicz czy Tomka Makowieckiego. Sam do zeszłego roku nie miałem pojęcia o istnieniu tej imprezy, a wtedy skusiła mnie ona trzema nazwiskami – Courtney Barnett, Jessiką Pratt i Lechem Janerką. Pozostałych kompletnie nie znałem… co nie przeszkodziło mi wtedy kupić dwudniowy karnet w ciągu godziny od startu sprzedaży. I chociaż wymieniona wcześniej trójka bardzo mi się podobała na festiwalu, to moje serce skradli wykonawcy wcześniej mi nieznani, jak Westerman, Arlo Parks czy zespół Kwiaty. Po raz enty potwierdziła się moja teoria, że niektórych trzeba najpierw poznać na własne uszy i oczy. Dlatego już w 2019 wiedziałem, że rok później wrócę do Opola na – jak wtedy planowałem – kameralne zakończenie intensywnego sezonu festiwalowego, zaliczając wcześniej m.in. Open’era czy OFF Festival. Koronawirus jednak miał inne plany, zatem Opole Songwriters Festival zostało moim jedynym letnim festiwalem tego roku. Na szczęście, festiwalem bardzo udanym.
Gdybym miał line-up edycji 2020 podzielić na część bardziej i mniej znaną, to w tej pierwszej znalazły by się dla mnie 3 nazwy – Enchanted Hunters, Anna Jurksztowicz oraz Artur Rojek. Z czego Rojek został potwierdzony dosłownie na dwa dni przed festiwalem, zatem skuszony zostałem tylko dwiema nazwami. Całej reszty nie znałem. Ale i tak wiedziałem, że trzeba pojechać. Dla konieczności odkrycia kogoś nowego oraz dla uratowania mojego festiwalowego lata.
Festiwal w tym roku „rozłożył się” na terenie Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Opolu, na osiedlu mieszkalnym, więc okoliczne domy miały do co najmniej północy bardzo głośne wieczory. Na samym wejściu obowiązkowa procedura: mierzenie temperatury, podpisywanie oświadczeń o stanie zdrowia, nakaz zakrycia ust i nosa oraz prośba o skorzystanie z płynów dezynfekujących rozstawionych przy wejściu. Na OSF, które miało w sprzedaży nieco ponad setkę karnetów szło to bardzo sprawnie. A teraz spróbujcie to sobie wyobrazić na jakiejkolwiek większej imprezie…
Jednego dnia OSF jest od pięciu do siedmiu koncertów i każdy ma możliwość by zobaczyć wszystkie. Dwie niewielkie sceny – z czego jedna rozstawiona w namiocie – dzieliło od siebie kilka metrów. Kiedy kończy się koncert w namiocie, to po kilku minutach zaczyna się występ obok. Dlatego choć najmniejsze opóźnienie rozwala cały harmonogram – co miało miejsce drugiego dnia i łącznie było 40 minut obsuwy.
No dobra, to teraz konkretnie. Zaczynając od pań, na które najmocniej czekałem, czyli Enchanted Hunters, które zamknęły pierwszy dzień OSF. Duet, który tworzą Magdalena Gajdzica i Małgorzata Penkalla tworzą muzykę z pogranicza synth-popu z dużymi odwołaniami do lat 80. Nie jest to muzyka dla każdego, ale zapewniam was – jak raz złapie, to nie wypuści. Dziewczyny wykonywały materiał z najnowszego Dwunastego domu w pstrokatych perukach, który na zmianę był refleksyjny i taneczny – zatem pod koniec wszyscy już gibali się pod sceną (ale w odstępach od siebie!). W trakcie jeszcze publiczność odśpiewała Małgosi urodzinowe „sto lat!”. Niewielkie zasłona dymna raz oświetlenie jeszcze dopełniły efektu wizualnego, przez co koncert Enchanted Hunters wypadł jak małe widowisko. Nie wyobrażam już sobie innych koncertów dziewczyn niż plenerowych.
Dzień później była ona – Anna Jurksztowicz grająca w całości swój debiutancki album sprzed 35 lat Dziękuję, nie tańczę. Album, który był swoistym kamieniem milowym popu tamtych lat, a dziś wydaje się zapomniany i wspominany jedynie przez prawdziwych fanów gatunku. Anna wraz z zespołem odegrała go z nieco podkręconymi aranżami – na szczęście, bez szarżowania – i tyle wystarczyło by publiczność wbrew tytułowi płyty tańczyła jak szalona. Jedyne co zgrzytało, to sztywna konferansjerka Ani i jej chórzystki, która co kilka piosenek… czytała fragmenty książek, w których wymieniano Anię. Nie rozumiem po co to było. Żeby uświadomić nam, że Ania naprawdę zapisała się w historii polskiego popu? Ale to przecież wiedzieliśmy, bo przecież przyszliśmy na koncert z tym właśnie materiałem. Żeby spełnić marzenie usłyszenia na żywo Diamentowego kolczyka, Przenikam czy Stanu pogody.
Wspólne miejsce muszę poświęcić dwóm koncertom, które mnie całkowicie zaczarowały. Z jednej strony, oba z tego samego powodu – z drugiej, były od siebie zupełnie inne. Jungstötter oraz Sean Nicholas Savage. Obaj panowie, którzy zahipnotyzowali mnie swoimi głosami. Pierwszy z nich, który muzycznie przypomina Nicka Cave’a, ale z aparycji jest niczym młody Bowie, wprowadza nas w posępny, melancholijny świat. Pierwszą rolę grają tam pianino, kontrabas i mroczne riffy gitarowe, ale gdy Junstötter otworzy usta, aż się nie dowierza, że ten młody wyglądający człowiek może śpiewać z taką głębią. Podobnie też dzień później oczarował mnie Sean Nicholas Savage. Z tym, że Sean stanął na scenie sam, romantycznie pląsał się po niej, a głos jego sprawiał wrażenie, jakby był dzieckiem Tiny Turner i Michaela Jacksona. Brzmienie też było inne – bardziej popowe, ale wciąż mroczne i romantyzujące. Kiedy pod koniec jego w Opolu rozszalała się burza, miało się wrażenie uczestniczenia w szamańskim spektaklu. Z którego nikt ani myślał wychodzić. Obu tych panów zacząłem przesłuchiwać dosłownie na dwa dni przed festiwalem, by wiedzieć na co się szykować, a wracałem z Opola zakochany w tym co usłyszałem.
Bardzo dobre wrażenie zrobiła tez na mnie pochodząca z Czech Aiko – dziewczyna z zacięciem na gwiazdę electro-popu, ale takiego bardziej z gatunku Banks czy Halsey. Kompozycje pełne przestrzeni i mocne refreny – czego chcieć więcej? Może tylko w przyszłości nieco więcej miejsca na występy, bo niewielka scena festiwalu ją ograniczała. Miło zaskoczył mnie też Kurkiewicz zapowiadany jako „stare Kombi grające Ariela Pinka” i to była najbardziej szczera rekomendacja ever. Muzyk miał głos, który aż kipiał od emocji (zdecydowanie jestem tym typem słuchacza, dla którego liczy się „przekaz ustny”).
Czy były rozczarowania? Nie, ale z ręką na sercu muszę przyznać, że nie każdy artysta mnie interesował. Tomka Makowieckiego szanuję, ale jego występ odpuściłem bez żalu, podobnie jak Brożka. Duet Bad Hammer z początku mnie zaciekawił, ale im dalej w występ tym bardziej robiło się monotonnie. Ale jest rzecz, o której koniecznie trzeba porozmawiać. DJ set Artura Rojka. Został potwierdzony na dwa dni przed startem imprezy i był chyba jedną z największych niewiadomych dla uczestników. Sam był ciekaw co Rojek wymyśli za konsoletą i… nie wiem co myśleć. Może mam za małe doświadczenia z muzyką klubową, ale nie wiem do czego set Rojka miał mnie przekonać. Do tańca? Niespecjalnie się do tego nadawało. Do rozmyślań? Na pewno nie tym hard bassem, który sączył się gęsto. Uciekłem po dziesięciu minutach z wielkim znakiem zapytania w głowie.
Na festiwalu zorganizowano też dwa panele dyskusyjne. Na jednym Tomek Lipiński opowiadał o debiucie Brygady Kryzys, na kolejnym wraz z Leszkiem Gnoińskim – dziennikarzem muzycznym, mającym na koncie ksiązki o Republice, Mylovitz i Kulcie – oraz Rojkiem rozmawiali o początkach polskiej fonografii. Problem w tym, że są to tak szerokie tematy, że po jednej godzinie, które panowie dostali na te dyskusje – to stanowczo za mało. Kiedy panowie się na dobre rozkręcali, trzeba było już zaczynać koncerty. Prośba do organizatorów na przyszły rok – więcej czasu na panele. Albo mniej angażujące tematy do rozmów, żeby godzina wystarczała.
W normalnych okolicznościach jechałbym do Opola po niezłym maratonie koncertowym, spędzonych wśród wielkich tłumów, scen i billboardów, a tam bym od tego odpoczywał pośród muzyki na żywo. Stało się inaczej – na nieszczęście dla mnie, na szczęście dla tego festiwalu. Został on bowiem zbawcą mojego koncertowego lata, a także stałym punktem muzycznego życia. Bo przecież oczywistym jest, że wrócę na Opole Songwriters Festival za rok. W szczególności jak będzie to jubileuszowa, 10. edycja.