Taylor Swift i ratunek na pandemię

Taylor Swift i ratunek na pandemię post thumbnail image

„Większość moich planów na lato nie wypaliło”. W tym momencie chyba każdy z nas mógłby napisać te słowa, od których Taylor Swift rozpoczęła wiadomość, która zelektryzowała całe środowisko muzyczne. Artystka wykorzystała okres izolacji społecznej najlepiej jak się dało i nagrała nowy album – folklore. Postanowiła też olać wszystkie tradycyjne zasady promocji i wypuściła album kilkanaście godzin po zapowiedzeniu go. Podobno swojej wytwórni też powiedziała o tym tego samego dnia. W sumie rozsądne posunięcie, bo na czas pandemii to najlepsza strategia promocyjna jaką mogła obrać.


Jeszcze w niedzielę wieczorem, folklore na Metacritic (agregator ocen krytyków) miało wynik 94, co czyniło go trzecim najlepiej ocenianym albumem tego roku – wyżej od Taylor byli tylko Bob Dylan oraz Fiona Apple. Obecnie już spadło niżej, ale nie ukrywajmy, że w dużej mierze jest to efekt tej szybkiej zapowiedzi i wydania, przez co do niektórych recenzentów mógł trafić hurraoptymizm. Ale spokojnie, nie zamierzam uprawiać tutaj opiniowania na przekór. Po prostu jestem daleki od wydawania okrzyków „album roku”.


Wszyscy dzielimy karierę muzyczną Taylor Swift na etap country i etap popowy. I może będzie to dziwne, ale jeśli mielibyśmy porównywać folklore do poprzedników, to wyłącznie z czasami country. Bo na tych płytach jak i na folklore gęsto sączą się gitary i pianino. Z kilkoma różnicami. Przede wszystkim, przebojowych refrenów czy nawet momentów to tu nie uświadczymy – może poza seven, august, invisible string czy mad woman.

Nie wiem czy Taylor i Jack Antonoff (który produkował lwią część folklore) celowo pozbawili album potencjalnych hitów, ale działa to w moim odczuciu na niekorzyść. Zwłaszcza, że w zamian nie daje nam się za wiele więcej. Bo solidny songwriting i produkcja – a tym folklore stoi – to już minimum u Taylor, a nie powód do dodatkowych punków.

Bo byłbym hipokrytą, gdybym nie przyznał, że jest to najbardziej spójna i najlepiej zaaranżowana płyta w karierze Swift. I to jest moment, gdzie zgadzam się ze wszystkimi entuzjastami, którzy od piątkowego poranka rzucili się na folklore. Od początku do końca. Pełna przestrzeni, finezyjna, pierwsza taka gdzie warstwa instrumentalna ma najwięcej do powiedzenia nieprzykryta popowym mixem – a na tym ostatnim najmocniej ucierpiał poprzedniLover. Nawet jeśli wkrada się tu monotonia i brak pojedynczych brzmień łatwiejszych do zapamiętania. Można by się tu zżymać na teksty (wiejące momentami banałem), ale dzięki warstwie muzycznej ich bezpośredniość brzmi szczerze (zwłaszcza przy słowach „fuck you forever”)

Od premiery albumu Lover minęło 11 miesięcy. Taylor w tym momencie byłaby jeszcze w trasie, na największych scenach świata – w tym na Glastonbury i Open’er Festival. Album ten był swoistą kontynuacją drogi rozpoczętej lata temu na 1989, ale na Lover słychać już było nieśmiałe flirty z stylistyką dream-popu i indie. I wiem, że jestem w mniejszości, ale nie umiem słuchać tej płyty w całości. Dlatego folklore w swojej warstwie muzycznej jest dla mnie wręcz idealną odtrutką po tamtych mękach. Po albumie, z którym Taylor znowu wyprzedawałby wielkie areny, mamy teraz płytę z którą każdy inny artysta miałby najwyżej kluby wielkości warszawskiej Stodoły. Swoją drogą, może po zakończeniu epidemii Taylor – wzorem Madonny grającej w teatrach – pokusiłaby się o trasę w małych klubach z tym materiałem? Biegłbym na taki koncert w podskokach.

Na koniec postawmy sprawę jasno – ten album korzysta na trwającej pandemii. Bo gdyby Taylor nagrała i wypuściła folklore w „normalnym trybie”, to mogłaby tylko pomarzyć o obecnej dominacji na listach Spotify. Nawet gdy jest na takim etapie kariery, że może nagrywać co zechce. Z tym, że jednym razem zarobi tysiące, a innym razem miliony.

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *