Wiele osób mówi, że na Przystanek Woodstock jedzie się odpocząć od zła, nienawiści i – w szczególności – polityki. Ale to ostatnie zaczęło się niezdrowo Woodstockiem interesować. I próbuje go sobie podporządkować. A uczestnikom festiwalu się to wybitnie nie podoba. I lada chwila nadejdą czasy, kiedy o istnienie tego festiwalu trzeba będzie się bić rękami i nogami. I wtedy od polityki nie będzie ucieczki. Nawet na Woodstocku.
Ale po kolei. Chcecie wiedzieć, jak było?
To był już zdecydowanie inny Woodstock, niż ten który opuszczałem dwa lata temu. Znacznie więcej ludzi, inna organizacja, inne nastawienie. I dla mnie też inne przeżycia, nie tylko te muzyczne. Jadąc tam z moim partnerem nie szczędziliśmy sobie publicznego okazywania uczuć, bo wiedzieliśmy, że tam nikogo to nie będzie obchodzić. Po raz pierwszy spędzałem muzyczny festiwal nie sam, a z kimś. Dodatkowo kimś dla mnie ważnym. Inność tego Woodstocka polegała też nie tylko na barierkach oplatających sceny, a które podczas niektórych koncertów stwarzały wręcz zagrożenie dla uczestników (niesamowity tłum i ścisk podczas koncertu Hey był tego przykładem). Zamieszanie, które tworzyło się przed festiwalem poprzez ogłoszenie go imprezą podwyższonego ryzyka, wyzwoliło w uczestnikach poczucie pomocy festiwalu, który zwykle bronił się sam. Tuż przed Przystankiem na konto imprezy zaczęły masowo wpływać pieniądze od darczyńców, którzy chcieli ratować imprezę. Jedność Woodstocka zaczęła się jeszcze przed jego startem.
W kolejkach (zarówno do Lidla jak i po piwo) oraz pod scenami słychać było niezadowolenie z obecnego stanu rzeczy, a także ducha walki. Co chwila deklaracje „poszedłbym pod Sejm jakby odwołali!”, okrzyki „je*ać PiS!” i przyklaskiwanie wszystkim słowom Jurka Owsiaka, który naprawdę nie ukrywał zwyczajnego wkurwienia na zaistniały stan rzeczy. Chcąc nie chcąc – polityka dopadła Przystanek Woodstock najmocniej jak mogła. Jedyne co można było wtedy zrobić, to zjednoczyć się jeszcze mocniej. Co te setki tysięcy osób wtedy robiły. Wszędzie pełno uśmiechów, ludzi rozdających piątki i przytulenia, polewających sobie piwo, spokojnie czekających w dłuuugich kolejkach (w sobotę do jednego z punktów gastro stałem półtorej godziny…). Wszyscy chcieli ocalić Woodstock. I nie mam wątpliwości, że jeśli kiedyś trzeba będzie zrobić coś więcej – uczestnicy to zrobią.
Dobra, to teraz może coś muzycznie.
Zobaczyłem na żywo stosunkowo niewiele koncertów – jak na to, ile oferował festiwal. Jelonek i Carrion w wiosce Kryszny, Wojtek Mazolewski na ASP, Counterfeit i Annisokay na Małej – obu zespołów nie znałem za dobrze, a po zobaczeniu ich bardzo polubiłem, a na Dużej Scenie m.in. Łąki Łan, Hey, Archive, Michała Urbaniaka, Kyle Gass Band, Wilki, Slaves i Franka Turnera. Nie jestem w stanie wyróżnić kto był lepszy i gorszy, bo każdy wykonawca którego posłuchałem dawał z siebie wszystko. Jedyne czym się lekko (ale to naprawdę lekko) zawiodłem, to brak Holly Martin na koncercie Archive. Dodatkowo poryczałem się na koncercie Hey, tańczyłem w deszczu na Michału Urbaniaku, zdarłem gardło już na Łąki Łan, a na nagraniu z otwarcia festiwalu widać mnie jak bardzo wyraźnie wykrzykuję hymn Polski.
Przystanek Woodstock w 2017 roku nie był już tylko festiwalem wolności, przyjaźni i muzyki. W tym roku był również festiwalem walki. Walki o tę wolność, o tę przyjaźń i o tę muzykę. A tych, którzy chcą o to walczyć – jest wciąż coraz więcej.
(Więcej zdjęć z Woodstocka znajdziecie na moim fanpage’u.)