Orange Warsaw Festival 2014 – relacja

Orange Warsaw Festival 2014 – relacja post thumbnail image

Impreza na którą czekałem całe pół roku. Tyle mnie rozczarowała, co oczarowała. Wkurzyła i zachwyciła. Bez przerwy w mojej głowie.

DZIEŃ PIERWSZY

Na początek 3 złe wiadomości:
zawalona scena tuż przed otwarciem bram – z całym szacunkiem do Rochstar, ale jak oni to zabezpieczali? Przyznam że na wieść o tym mnie momentalnie zmroziło, ale do końca dnia scena wyglądała OK. Ale niesmak trochę pozostał. Zwłaszcza jak na otwarcie bram trzeba było stać w deszczu do 16:20.
odwołanie pierwszych trzech koncertów na Warsaw Stage – w świetle powyższego jest to totalnie zrozumiałe. Jednak, gdybym nie zaglądał ciągle w twittera, dopiero po dwudziestu minutach desperackiego biegania i czekania pod sceną bym się dowiedział czegokolwiek. W świetle tych dwóch faktów i nieustających opadów humor mi zrzedł totalnie – ale robiłem dobrą minę do złej gry.
nagłośnienie Stadionu Narodowego – o koncertach na Narodowym słyszałem wiele złego, na temat ich zawsze fatalnego nagłośnienia. Myślałem, że jak zawsze, naród polski przesadza, bo musi na coś narzekać. Niestety – przekonałem się że to nie jest przesada. Stadion Narodowy to faktycznie słuchanie muzyki ze studni. O ile się nie stało tuż pod sceną, ew. obok kamerzystów – to nawet na płycie słyszało się głównie pogłosy. Za to dźwięk z Warsaw Stage – znacznie lepiej. I tak było przez całe trzy dni.

A teraz przyjemniejsze akcenty, czyli same koncerty. Udało mi się zobaczyć tylko:
Pixies – nie mam za bardzo co powiedzieć, gdyż… niemal nic nie słyszałem. Stojąc na płycie słyszałem głównie trzaski niczym z porysowanej płyty. Wyszedłem po kilku kawałkach. I znowu byłem zaskoczony, bo z miasteczka festiwalowego słychać było o niebo wyraźniej niż w środku Stadionu.

Queens Of The Stone Age – ekipa Josha Homme nie zawiodła! Zagrali z mocą i dobrym dźwiękiem. Daleko było jednak od ideału, ale znacznie lepiej niż na Pixies. Tego występu też nie obejrzałem za długo – wyszedłem zaraz po „I Sat By The Ocean„. Nic mi nie przeszkadzało, wprost przeciwnie! Ale na Warsaw Stage miała zagrać zaraz moja ukochana….

Lily Allen – która udowodniła że ma „cojones” większe niż niejeden rockowy zakapior. Poszła jej spódnica, parę razy źle weszła z dźwiękiem, perkusista nieraz źle wybiła rytm… ale ona potrafiła wyjść ze wszystkim humorem i cudownym uśmiechem! Repertuarowo również nie zawiodła – miałem wrażenie że setlista była pisana specjalnie dla mnie, było wszystko co kochałem! „Smile„, „LDN„, „Fuck you„, „The Fear„, i start od „Sheezus” i „Hard Out Here„, a nawet albumowe perełki jak „Everyone’s At It” i „URL Badman„. Zakochałem się w niej na nowo po tym występie! Andrzej, którego przypadkiem tam spotkałem, idealnie podsumował że Lily idealnie balansuje na granicy „bycia wredną suką i uroczą dziewczynką jednocześnie”. Zgodnie postanowiliśmy nie wracać na Stadion, a czekać na kolejną gwiazdę Warsaw Stage, czyli…

Snoop Dogg – 3 słowa – moc, niespodzianki i gangsta! Tak najkrócej można podsumować wywijanki rapera, który dyrygował publicznością jak dyrygent orkiestrą, nie dawał nikomu odpocząć i dawał posłuchać swoich największych hitów. Transformacja Snoop Liona już mu minęła (można dywagować czy „na szczęście” czy „niestety”) – z tych czasów usłyszeliśmy jedynie „Here Comes The King”, a reszta to Snoopowe klasyki. Znalazło się nawet miejsce na wstawkę rapera z „California Girls” Katy Perry!

Pierwszy dzień zakończył potężny DJ set Martina Garrixa. Nie dało się ustać w miejscu, ciało samo aż rwało się do skakania. Trzeba jednak przyznać, że po połowie można było poczuć się nieco znużonym, ale Garrix to zauważył i postawił na interakcję z publiką – m.in. obiecał że fragmenty tego występu będą w jego najnowszym teledysku. Publiczność pod sceną nie dawała mu prędko odejść.

DZIEŃ DRUGI

Dzień drugi zdominowała jedna gwiazda… o przepraszam – fani jednej gwiazdy. Fani Florence + The Machine od wczesnych godzin stali pod wejściem na Stadion Narodowy we wiankach i obsypani brokatem. Po otwarciu pierwszych bram niestrudzenie biegli dalej do wejścia na płytę, przed którym znowu długo czekali, aż finalnie biegiem czmychali do sceny. Wśród nich był też niżej podpisany, któremu na wstępie udało się zająć miejsce niemal pod samą sceną. Z takiej perpsektywy obejrzenie występu Bombay Bicycle Club było przyjemnością. Brytyjski zespół tego dnia rozdziewiczył Orange Stage, a spod sceny całkiem wyraźnie wszystko słyszałem. W tym roku ukazał się czwarty album studyjny, z którego to najwięcej kawałków poleciało – w tym nieźle rozkręcające „Overdone” i „It’s Alright Now„. Zespół w wyśmienitych humorach opuszczał scenę, co chwila nagradzany gromkimi brawami.

Kiedy Bombay Bicycle Club jeszcze grało, na Warsaw Stage swój występ rozpoczynali Sorry Boys. Polski zespół nie miał łatwego zadania – zastąpił odwołaną dosłownie dwa dni wcześniej Ritę Orę. Patrząc na reakcje publiczności – udało się połowicznie. Część reagowała entuzjazmem, niektórzy po prostu stali, zespół natomiast – na czele z wokalistką Izą Komoszyńską – nie tracił werwy i dobrej energii. To się chwali najmocniej. Poprockowy repertuar zespołu zasługuje na dużo uwagi ze strony słuchaczy.

Później na Warsaw Stage zrobiło się goręcej – panowie z Hurts mają u nas wierną publiczność, reagującą piskami i okrzykami na wszystkie utwory zespołu. I co ważne – dobrze wyedukowaną publiczność, która wszystkie utwory – czy to przebojowe „Wonderful Life” i „Miracle„, czy mniej znane i równie dobre „Unspoken” i „Exile” – wyśpiewała bez trudu razem z zespołem. A Theo Hutchcraft rewanżował się idealnym śpiewaniem i świetnym kontaktem z publicznością. Ale na koniec czuło się taki mały niedosyt…

The Kooks zaczęło grać na Narodowym jeszcze w trakcie koncertu Hurts, zdążyłem zatem na ostatnie parę piosenek. Gdy wchodziłem na Stadion, słyszałem głównie szarpania i ledwo wyraźne śpiewy Luke’a Pitcharda. Udało mi się dopchać odpowiednio blisko sceny (już mocno zablokowanej przez „wianki”), by usłyszeć ostatnie „Do You Wanna„, „Junk Of The Heart” i, oczywiście, „Naive„. Następnym razem muszę jeszcze usłyszeć „Bad Habit” i „She Moves In Her Own Way„.

Pół godziny później Stadion Narodowy przemienił się w wielki festiwal miłości… i brokatu. Występ Florence + The Machine na Orange Warsaw Festival był niewątpliwie wyjątkowy, w czym sama wokalistka nas wielokrotnie utwierdzała. Setlista była układana specjalnie dla polskich fanów (parę dni wcześniej Florence poprosiła na Facebooku o pomoc w jej ułożeniu), usłyszeliśmy zatem takie rarytasy jak dawno nie grane „Howl” i „Blinding” z płyty „Lungs„, a nawet niezwykle rzadko wykonywane na żywo „Over The Love” z soundtracku „Wielkiego Gatsby’ego”. Sama Florence biegała po scenie niczym lekko opętana nimfa, nie tracąc formy wokalnej – jej głos udowadniał że, nawet w takiej studni jaką jest Stadion Narodowy, potrafi brzmieć fantastycznie. Nie obyło się bez wyznań miłości dla polskich fanów, podziękowań za wspaniale przygotowane akcje (kartki z napisem „Welcome back” i serca z imionami członków zespołu) i brokatu, którego fani Florence zapamiętali jeszcze z zeszłego roku. Fani z pierwszych rzędów opuszczali koncert niemal świecąc w ciemnościach. Poza wcześniej wspomnianymi rarytasami nie zabrakło takich „maszynowych” klasyków jak „Sweet Nothing” Calvina Harrisa, a także odśpiewanych przez cały stadion „What The Water Gave Me„, „Rabbit Heart„, „Shake It Out” i finalnego „Dog Days Are Over„. Nie można było być zawiedzionym niczym po tym występie.

Po koncercie Florence można było zostać jeszcze na DJ Set Chase & Status na Warsaw Stage. Miałem z początku takie plany, jednak moje kości mocno protestowały.

DZIEŃ TRZECI

Pierwszą niespodziankę tamtego dnia miałem, jeszcze zanim dotarłem na Narodowy… ale o tym za chwilę. Trzeci dzień Orange Warsaw Festival potraktowałem na totalnym luzie – nie potrzebowałem od samego rana stać pod bramą stadionu i moknąć w ulewach. Dojechałem na Narodowy grubo po godzinie piątej po południu i spokojnie poszedłem posłuchać I Am Giant na plenerowej scenie. Nie wiem czy coś było nie tak z nagłośnieniem czy bardziej z moją głową, ale strasznie się zmęczyłem słuchająć głośnego łomotu ze sceny. A wokaliście chyba przerywał mikrofon. Oddaliłem się, ale wróciłem kiedy na scenie zaczęło się szykować Bring Me The Horizon.

Do BMTH mam jedno tylko zażalenie – za krótko. Tylko 11 piosenek, niemal wszystkie z najnowszego „Sempiternal„, a według oficjalnej rozpiski skończyli przed planowanym czasem. Poza tym, widziałem najbardziej epicki mosh-pit w życiu (w który aż miałem ochotę wskoczyć), posłuchałem genialnego wrzeszczenia Olivera Sykesa i świetnie brzmiącego metalcore’u. Mimo braku mojego ulubionego „Crucify Me„, zadowoliłem się idealnymi „Go To Hell, For Heaven’s Sake„, „Can You Feel My Heart„, a nawet „And The Snakes Start To Sing„, które w wersji płytowej niespecjalnie mnie pociągało.

Do Kasabian miałem mnóstwo czasu, ale na Stadion pobiegłem niemal w ostatniej chwili. Umiejętności manipulacyjne pozwoliły mi dobiegnąć blisko sceny. Koncert tuż po premierze nowej płyty – niemal idealnie. Liczyłem że usłyszę sporo nowości, ale zespół postanowił postawić na repertuar mocno hitowy i sprawdzony. I nie dawał publiczności odpocząć takimi rockowymi kopniakami jak „Underdog„, „Where Did All The Love Go?„, „Days Are Forgotten„, sprawdzonymi klasykami jak „Club Foot” i „Fire„. Z nowości znalazło się miejsce jedynie na trzy kawałki – w tym singiel „eez-eh” – ale wszystkie niesamowicie zachęcające do zabawy. Zespół dodatkowo brzmiał niesamowicie wyraźnie, nagłośnienie było idealne. Gdyby tak mogło być wszędzie i na całym OWF… Miły akcent na koniec – Tom Meighan przed zejściem ze sceny zaśpiewał refren „All You Need Is Love” Beatlesów.

Kiedy tylko Kasabian zbiegło ze sceny, ja pobiegłem na Limp Bizkit. Spóźniłem się nieco, ale usłyszałem jak cała przestrzeń pod sceną wykrzykuje „Rollin’ (Air Raid Vehicle)„. Występ amerykanów był zwykłym odegraniem największych hitów, ale to w zupełności wystarcza. Nie zabrakło „Gold Cobra„, nie zabrakło „Faith” ani „My Generation„, znalazło się też miejsce na, uwaga, cover Rage Against The Machine – „Killing In The Name” zagrane tamtego dnia było co najmniej mistrzowskie! Fred Durst nie było co prawda w najlepszej formie wokalnej (obstawiam że niesamowicie spory zarost utrudniał mu normalną wymowę…), ale nadrabiał gadką i wchodzeniem pomiędzy fanów – farciarze stojący przy barierkach mieli szanse go poszarpać za bluzę. I szczerze się cieszę, że nie było „Behind Blue Eyes” – wniósłby za dużo zbędnego patosu, a tak to przez cały czas mieliśmy konkretny rozpierdol!

Tuż po koncercie Limp Bizkit miałem czekać na swoją niespodziankę – wygrałem Meet & Greet z Davidem Guettą! Ja i kilku innych szczęśliwców czekaliśmy w korytarzach Stadionu Narodowego na spotkanie z DJem. Bardzo długo czekaliśmy. Koniec końców, dostaliśmy dosłownie chwilę na zobaczenie Davida, szybkie zrobienie kilku grupowych zdjęć, i sajonara!, bo David za dosłownie chwilę rozpoczyna swój występ. Ale co się napatrzyłem, to moje!

David Guetta swoim setem zamienił Stadion Narodowy w największą klubową imprezę Warszawy! DJ do białego rana mixował na konsolecie swoje największe hity – „Titanium„, „Love Don’t Let Me Go„, „Without You„, „Love Is Gone” – oraz najnowsze kawałki – „Shot Me Down” i „Bad” – a także pokusił się o zagranie hitów Rihanny, Martina Garrixa, a nawet wplótł fragmenty „Smells Like A Teen Spirit„! Nie można było ustać spokojnie – wszyscy na płycie bawili się jak szaleni! Godne zakończenie Orange Warsaw Festival.

Do zobaczenia za rok? Jeszcze nie wiem. Nagłośnienie festiwalu i zawalenie konstrukcji sceny nieco mnie zraziły. Niemniej, agencjo Rochstar – dzięki za kawał dobrej roboty. W 2015 bardzo ciężko będzie to przebić…