Powiedzmy to na wstępie – Katy Perry nie wyszedł wielki powrót. Pierwszy singiel trafił najwyżej na 63. miejsce Billboardu, jeden singiel Lady Gagi miał więcej streamów niż cały album w dniu premiery, recenzenci niemal zgodnie okrzyknęli 143 najgorszym albumem 20204 roku. Czy Katy Perry zasłużyła sobie na aż takie cięgi?
Artystka już na wstępie – czyli na pierwszym singlu, Woman’s World – była przez sporą część publiczności skreślona, gdy tylko się okazało, że wśród autorów i producentów piosenki jest Dr Luke. Producent, nad którym ciążą oskarżenia o przemoc seksualną, jest dla wielu dzisiejszych słuchaczy osobą nie do zaakceptowania. Nawet jeśli jego sprawa, którą wytoczyła przeciwko niemu Kesha, zakończyła się ugodą, to wciąż świat nie wierzy w jego niewinność. Sam utwór i towarzyszący mu teledysk nie został przyjęty wedle woli artystki, która szybko stwierdziła, że miała to być swoista satyra na postrzeganie kobiety w kulturze. Kolejne single również przepadały na listach przebojów, a do Katy Perry przylgnęła łatka hipokrytki – bo robi utwór o sile kobiet i jednocześnie nie ma oporów współpracować z domniemanym przestępcą seksualnym.
Nie ma co ukrywać, ostatnie wielkie przeboje Katy Perry miała ponad 10 lat temu za czasów tak przebojowych albumów jak Prism czy Teenage Dream, które to były – łatwo się domyślić – w dużej mierze współtworzone przez Dr. Luke’a. Kiedy na kolejnych albumach artystka zmieniła głównego producenta i rdzeń swoich przebojów, odbiło się to spadkiem popularności w mainstreamie. Albumy po pierwszym tygodniu przestały się sprzedawać, a single nawet nie wchodziły migiem na listy przebojów (o ile w ogóle im się udawało). Nie dziwota, że tęsknota za sukcesem przygnała Katy do człowieka, który kiedyś jej ten sukces zapewniał.
Powinniśmy jednak Katy Perry podziękować za wybranie kontrowersyjnego producenta na głównego twórcę swego powrotnego materiału. Bowiem udowodniła nam tym, że prawdopodobnie wielkie dni Dr. Luke’a już przeminęły. Ale też nie ma co zwalać wszystkiego na Luke’a, bo chociaż jest on postacią dominującą, to poza nim mamy jeszcze producentów, którzy pracowali m.in. przy ostatnich koszmarnych albumach Kim Petras (co chyba tłumaczy obecność wokalistki na liście gości). Trudno mi nie odnieść wrażenia, że ten sztab producentów nawet się nie chciał starać, aby wokalistka wróciła na szczyt. Bowiem ciężko tu szukać nawet jakiegoś przeboju. 143 jest rzeczą kompletnie nieangażującą i kompletnie niehitową.
Co mamy na szóstym albumie Katy Perry? Pełno dance-popowych miłosnych hymnów. Tematyka jak najbardziej zrozumiała: artystka odnalazła miłość u boku Orlando Blooma, w 2020 została matką – zatem zechciała całą swą miłość wykrzyczeć światu w nowych piosenkach. I zapewne też zachęcić do tańczenia. Album charakteryzuje się bardzo mocnymi i wręcz topornymi bitami dyskotekowymi. Całe 34 minuty bez wytchnienia – i to samo już bardzo męczy. Momentami ociera się to o EDM i house (Crush, Nirvana), ale bliżej temu do imprezy w remizie niżli Audiorivera i Tomorrowlandu. Artificial brzmi jak demo przeboju E.T z 2010 roku, a Lifetimes jak coś co 20 lat temu by wypuścili Kalwi & Remi. Każda piosenka brzmi jakby miała pomysł na jeden bit, który postanowiono zapętlać przez 3 minuty (z czego sześć utworów na albumie nawet do tylu nie dobija). 34 minuty nieustannej łupaniny, która mnie tak zmęczyła, że nie miałem ochoty na powtarzanie.
Zwyczajnie brak jakiegoś zróżnicowania tempa i strasznie to nudzi. A kiedyś Katy potrafiła w bardzo emocjonalne popowe ballady (The One That Got Away) i ze zróżnicowanym instrumentarium (Thinking Of You). 143 miało zachęcać do tańca, a robi coś zupełnie odwrotnego – zmusza do ucieczki z parkietu, bo jest na nim tak nudno. Ten album może by podbijał listy przebojów i dyskotekowe playlisty wtedy, kiedy Katy Perry debiutowała. Ale te czasy już minęły, zmienił się odbiór muzyki do tańca, zmieniła się publiczność – czego artystka, Dr. Luke i cała reszta osób z listy płac zdają się nie zauważać.
Koniec końców, powiem wprost – jest mi nieco przykro, że Katy Perry (wraz z producentami) postanowiła dokonać takiego wręcz autosabotażu swojego powrotu. I życzę jej, żeby to nie był początek jej końca.