Open’er Festival 2023: no dobra, ale co dalej?

Open’er Festival 2023: no dobra, ale co dalej? post thumbnail image

Mój drugi Open’er Festival w życiu. Tegoroczny line-up ułożony wręcz pod mój gust gwarantował mi zabawę przez cztery dni na całego, niemal bez wytchnienia. Nawet pogoda dopisała, bo piątkowe ulewy przeszkadzały tylko przed koncertami, później już było OK. Fantastyczna ekipa znajomych i przyjaciół obecna na miejscu, równie chętna do zabawy. Ale patrząc w trakcie oraz na chłodno po tygodniu czuję, że jednak Open’er Festival musi coś w sobie zmienić. Pytanie tylko, co?

Open’er od wielu lat był na mojej festiwalowej liście marzeń, ze względu na niesamowitych artystów ściąganych co roku. W 2011 marzyłem by iść na Prince’a, w 2013 chociażby na afterowy koncert Rihanny, w 2019 kombinowałem jak się dostać chociażby na jeden dzień dla Kylie Minogue i The Smashing Pumpkins, a od zakupu karnetu na edycję 2020 po ogłoszeniu Taylor Swift dzielił mnie tylko miesiąc, zanim wybuchła pandemia. I ten tegoroczny też mocno mnie skusił – do tego stopnia, że kupiłem karnet już w listopadzie, kiedy w stawce byli tylko Arctic Monkeys, Lizzo i Queens Of The Stone Age. Ale do samego końca się zastanawiałem nad brakiem artystów grających na innych festiwalach w Europie, a Polskę uparcie omijających np. Rosalii, Blur, Fka Twigs, Foo Fighters… Jesteśmy już rozpieszczeni przez poprzednie przedpandemiczne lata tłuste? Niewykluczone. Bo za te niemal tysiąc złotych za czterodniową imprezę warto mieć nawet tak wielkie oczekiwania.

Po samym plakacie widać, że Alter Art próbuje robić ten festiwal dla każdego. Dlatego jednego dnia mamy headlinerów rockowych, zaczynamy popowymi, a kończymy najpopularniejszymi raperami. Z tym, że obecnie i tak wszyscy przyjeżdzają na weekend – w środę i w czwartek nawet pod głównymi scenami bywało pusto (na co mocno odważył się ponarzekać Machine Gun Kelly), a w 2022 wyprzedał się tylko piątek (który, dobrze wiemy, jak się skończył). Tym razem nie mieliśmy ani jednego sold outu. Można się niby usprawiedliwiać studentami (sam rok temu podczas Open’era miałem sesję, którą zdawałem zdalnie!) i ludźmi pracującymi czy też zwalić na konkurencyjne koncerty Beyonce (przy okazji, pozdrawiam innych wariatów, którzy, tak jak ja, przyjechali do Gdyni prosto z jej koncertu!) i Harrego Stylesa lub dojść do wniosku, że cena tegorocznego karnetu mogła być naprawdę zaporowa dla części odbiorców.

Na samym Open’erze jest też tak dużo atrakcji pozafestiwalowych, że zasadniczo bez problemu można się bawić nie przychodząc nawet na żaden koncert. Strefy partnerów dwoiły się i troiły ze swoimi atrakcjami i gośćmi specjalnymi (Reni Jusis i Kuba Karaś u Rossmana, Young Leosia u Jagermeistera, Natalia Przybysz u Johnnie Walkera), w namiocie dyskusyjnym pojawili się np. Rafał Trzaskowski, Iga Lis, Maja Heban i Gabi Drzewiecka, Silent Disco przeżywało oblężenie, a w tym roku powrócił teatr. Tak, można było wydać prawie tysiąc złotych i nie zobaczyć żadnego koncertu (ciekawe czy tacy tam się znaleźli). I idąc pasażem miałem wrażenie, że jest tego wszystkiego już nieco za dużo. Tam Disney+, obok podpaski Always, na drugim krańcu pola promocja filmu Barbie. Ze stoisk i partnerów stricte muzycznych dopatrzyłem się tylko Antyradia i Radio Zet. O ile jeszcze rozumiem obecność marek będących bezpośrednimi sponsorami festiwalu, tak nie wiem po co te stoiska które mają tylko mnie alkoholizować (za niemałe pieniądze) lub odwracać uwagę od samej muzyki. Wiem, gadam jak dziaders z facebookowej grupy Brotherhood of Open’er, ale serio – w pewnym momencie czułem się jak na zlocie foodtrucków aniżeli festiwalu muzycznym.

Jedna kwestia też mocno nie daje mi spokoju – 4 dni festiwalu. A w moim przypadku była jeszcze dzień wcześniej Beyonce, a też miałem znajomych co po festiwalu od razu pojechali do Warszawy na Harrego Stylesa. Ale nawet bez tych atrakcji pozafestiwalowych – to ja osobiście po trzech dniach byłem już tak zmarnowany, że gdyby nie Kendrick Lamar, to darowałbym sobie festiwal w sobotę. Zwyczajnie już brakowało mi sił. Od Open’era w Europie dłuższy jest tylko węgierski Sziget, na którym koncerty trwają sześć dni. Lollapalooza, Primavera, Colours of Ostrava, Rock For People, Reading and Leeds, Rock im Park – zdecydowana większość konkurencji w Europie (oraz w Polsce) trwa maksymalnie 3 dni weekendowe. Wyjątkiem jest duńskie Roskilde (które ma ponad 50-letnią historię), a w tym roku było nim też Download, które od 2024 wróci do 3-dniowej formuły. Również oblegane po brzegi Glastonbury formalnie trwa pięć dni, ale koncerty są tylko od piątku do niedzieli. Tymczasem Open’er chce zagrzewać do zabawy od środowego popołudnia do wczesnych godzin porannych w niedzielę. Ile osób tak potrafi i ile będzie w stanie wydać na to większość swej pensji, oto jest pytanie.

OK, to teraz to, po co większość z was pewnie tu jeszcze jest. Jak było na koncertach? Odpowiedź brzmi: super! Osobisty plan zrealizowany niemal w 100%, nawet jeśli kilka nakładających się występów mocno bolało (Thundercat jednocześnie z Jacobem Collierem – tego Alter Artowi nie wybaczę nigdy!).

Środowe koncerty w planie miałem zacząć od Latto, ale ta mnie tak wynudziła na wstępie, że dałem się namówić na OneRepublic. I nie żałuję, bo Ryan Tedder z kolegami umieją zrobić przebojowy – dosłownie i w przenośni – występ, który był dla mnie miłym otwarciem festiwalu. Znam wiele ich przebojów, znam jeszcze więcej utworów które dla innych gwiazd napisał Tedder (czym się musiał pochwalić w trakcie koncertu), pod sceną było pełno fanów dbających o dobrą atmosferę – więc nie mam na co narzekać. Fakt faktem, na osobny koncert OneRepublic wciąż się nie wybieram, ale skoro dostałem ich w cenie biletu, to po co sobie żałować? Potem było już tylko odhaczanie kolejnych planów: Lizzo z fenomenalnym popowym występem, z którego za żadne skarby nie chciałem schodzić za wcześnie… gdyby nie równie fenomenalny Christine & The Queens w Tent na drugim końcu pola. Teatralne, porażające w swoich środkach widowisko. Zaryzykuję stwierdzenie, że nieco nieprzystające do open’erowych klimatów (przynajmniej w środę, kiedy dominował typowo mainstreamowy rap i pop). I co gorsza, z tego występu również musiałem szybko uciec, bo na Main już czekał na mnie Lil Nas X. Który dał mi dokładnie to, czego oczekiwałem – eksplozję gejowego show, pełnego półnagich facetów i jednoznacznych ruchów scenicznych. Nawet ten półplayback mi w tym nie przeszkadzał. A na dobitkę zaserwowałem sobie mój pierwszy w życiu koncert Editors, na który przyszedłem… podczas awarii sprzętu na scenie. Już się bałem, że nic z tego nie wyjdzie, ale udało się pokonać problemy techniczne i dostałem świetny koncert. I zostałbym na nim do końca, gdyby organizm nie domagał się spania.

W czwartek postawiłem na luz po nieco zabieganej środzie, by być gotowym na intensywny piątek. Bez spiny i pośpiechu położyłem się na trawce przy muzyce dziewczyn z Los Bitchos oraz pod telebimem na Anne Marie na Main Stage. Zasadniczo, to obowiązkowym punktem tego dnia była dla mnie tylko SZA. I od niej również dostałem to, czego oczekiwałem – występu pełnego charyzmy i pewności siebie artystki mającej na koncie świetne piosenki. I tak, teraz muszę ponarzekać jak dziaders – w sektorze pod sceną tak się roiło od telefonów, że z trudem widziałem scenę i artystkę. Poza tym, zaliczyłem mój pierwszy w życiu występ Szczyla (którego następnym razem należy już wrzucić na Tent), pooglądałem kątem oka Mroza na telebimie (odpuściłem bez żalu, bo niedługo mam go w Poznaniu), nieco poskakałem pod sceną na Major Lazer (10 minut przed występem bez problemu dostałem się pod barierkę) i potem na Metro Boomin (na którego inny występ w Polsce wpadnę z wielką ochotą), by ostatecznie zobaczyć Beatę Kozidrak i Rosalie na scenie z Brodką.

Wspominałem o tym, że na ten festiwal wszyscy przyjeżdżają na weekend? Tłum na dworcu Gdynia Główna w piątkowe popołudnie dobitnie to potwierdzał. Kiedy poszły pierwsze ostrzeżenia pogodowe i niebo poszarzało, chyba wszystkim przed oczami stanęła nieszczęsna ewakuacja sprzed roku. Na szczęście, skończyło się tylko na intensywnych opadach, które minęły zanim Daria Zawiałow weszła na Main Stage. Wpadłem na nią na chwilę, by się przekonać w jakiej formie jest artystka przed wydaniem nowego albumu i wynika z tego, że całkiem nieźle. Ale ją wolę oglądać w bardziej kameralnym zestawieniu niż na tak wielkiej scenie. Przed Darią zdążyłem zobaczyć na Alter Stage występ rapującej Ash Olsen, która bardzo mi przypadła do gustu. Z raperki aż biła pewność siebie pomieszana z zaskoczeniem na widok nieźle wypełnionego namiotu z publicznością. Przez resztę dnia było już tylko bieganie z zegarkiem w ręku, bo musiałem zobaczyć samych moich ulubieńców! Domi & JD Beck na Alter Stage z pięknie jazzowym występem (tylko dlaczego Thundercat nie chciał z nimi zaśpiewać?). Fenomenalna, pełna wdzięku i wspaniałego wokalu Caroline Polachek, która odśpiewała materiał z najnowszego Desire, I Want To Turn Into You (mocny faworyt do albumu roku 2023). W międzyczasie zdążyłem zobaczyć co nieco z występu Queens Of The Stone Age, ale priorytetem byli oczywiście Arctic Monkeys. 10 lat po przebojowym AM to już zupełnie inna kapela, ale z niesamowitą energią koncertową. Było pieszczenie hitami, było poznawanie nowszych utworów i wszystko zostało idealnie wyważone. Koncert niemal idealny… szkoda tylko, że pod gołym niebem, bo w jakiejś arenie byłby jeszcze lepszy klimat. Alter Art, zacznijcie ich ściągać na własne koncerty, a nie wiecznie Open’er i Open’er! Później był największy dylemat festiwalu – zostać do końca na koncercie Thundercata czy urwać się z niego by zdążyć na Jacoba Colliera. Ostatecznie wybrałem to drugie i nieco żałuję… bo występ Jacoba zaczął się z opóżnieniem. Ale to jak pięknie zagrał na wszystkich możliwych instruimentach (bongosy, pianino, synthy, bas) i pięknie dyrygował publicznością z której zrobił chór – wynagradzało mi wszystko. Podczas gdy na głównej scenie grał Club2020, ja zostałem w Tent Stage na zakończenie dnia z panami z Underworld. I było warto po stokroć, bo ten elektroniczny finał naładował mnie tak, że do piątej rano ani myślałem o spaniu, nawet w pociągu do Gdańska!

Jak wspomniałem wyżej, w sobotę byłem już tak zmarnowany, że naprawdę bez żalu bym sobie odpuścił resztę festiwalu. Niestety, albo i stety, Alter Art mnie zmusił do powrotu na Kosakowo trzema nazwiskami – Labrinth, Rina Sawayama i Kendrick Lamar. No cóż, jak trzeba to trzeba. Wcześniej jeszcze pochillowałem na jazzowym koncercie Immortal Onion (a raczej jego końcówce) i ciut się rozczarowałem Warhausem (odnoszę wrażenie, że w scenerii klubowej wypadłby lepiej, bo technicznie było OK). Za to Rina Sawayama dowaliła do pieca! Rina jest jedną z tych artystek, które pokazują swoją moc dopiero na żywo. Nawet utwory z albumu Hold The Girl, który nie przypadł mi do gustu, wybrzmiały znacznie potężniej w festiwalowym anturażu. Spektakl popowo-metalowy nafaszerowany przebojowością. Wspomnicie mojego słowa: ona niedługo tam wróci i to na Main Stage. Szkoda jedynie, że koncert trwał zaledwie godzinę, bo można było go spokojnie przedłużyć, ze względu na odwołanie Girl In Red. A tak po Rinie to aż do pierwszej w nocy na Tent było pusto. Ale to nic, bo trzeba było zdążyć na exclusive koncert samego Labrintha. Był to jedyny europejski występ artysty, więc za ten booking należą się Alter Artowi brawa. I wiem, że dla niektórych mógł być to rozczarowujący show, nie tylko przez brak Zendayi, o której pojawieniu się intensywnie plotkowało po jej obecności na warszawskim koncercie Beyonce. Bo to był to bardzo teatralny performance nastawiony bardziej na emocje niż dobrą zabawę. Chciałbym go doświadczyć ponownie w warunkach pozafestiwalowych. Namówiony przez znajomych wszedłem na koncert Young Fathers…i o jezu, co tam się działo! Alt-rockowe show pełne energii, afroamerykańskich zaśpiewów i nieskrępowanego szaleństwa. Cudo!!! A potem już tylko czekanie na króla Kendricka Lamara, który nie musiał nawet słowa wypowiedzieć, by publiczność szalała. Żeby nie było – on wiedział po co tam jest i dostarczył swoje greatest hits – od Bitch Don’t Kill My Vibe i Loyalty po Humble i N95, które to na wstępie rozruszało całe Kosakowo. Artysta grał ponad półtorej godziny i mimo to, było mi ciągle mało. Jego samego, bo wrażeń po całym festiwalu miałem tak dużo, że mógłbym spokojnie wracać do domu. Ale na dobitkę zajrzałem jeszcze na chwilę do PinkPantheress oraz do Kelly Lee Owens, przy czym obie panie oglądałem głównie z poziomu podłogi. Nie byłem w stanie ustać na nogach, chociaż mocne basy ze scen wręcz namawiały do tańczenia. A ostatecznie skończyłem festiwal… występem Young Leosi w strefie Jelenia. Znamienne jest to, że w 2022 również kończyłem Open’era jej koncertem. Tamten mnie rozczarował, tegoroczny jeszcze był „OK”. I to był moment, kiedy mogłem wreszcie się z Open’erem 2023 pożegnać.

Czy wrócę na Kosakowo w 2024? Życzę sobie tego. Czy chcę, by ten festiwal dalej trzymał poziom? Jak najbardziej. Czy mam do niego coraz więcej wymagań? Oczywiście. Czy to wszystko idzie w dobrym kierunku? Mam wrażenie, że nie. Bo Open’er potrzebuje jakichś zmian, żeby za rok znowu nie widzieć pustego pola pod sceną główną przez dwa dni. Bo zawsze będę im życzył sold-outu. Czy się wybieram, czy też nie.

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *