Świat pokrył się kolorem zgniłej zieleni, czarne kobiety pokazywały jak się robi country, rocka ocalili bezczelni kolesie z Dublina, artystki zaczęły być same sobie producentkami, gen-zety chciały zjadać przyjaciółki na lunch, a w międzyczasie wielcy giganci rynku wrócili do gry wywalając serwery sprzedaży biletów. Oj, działo się dużo w tym 2024. Do tego stopnia, że niełatwo mi było to podsumować i na chłodno ocenić ten rok. Ale chyba się udało.
LISTA REZERWOWA
czyli dziesiątka tych, którym niewiele brakowało do ścisłej czołówki – ale polecam je równie mocno.
Lady Gaga – Harlequin: za ten passion-project, który udowadnia jej wszechstronność artystyczną.
Poppy – Negative Spaces: za nieustanne ucieranie nosa wszystkim, którzy w ją wątplili.
Halsey – The Great Impersonator: za swój całkiem niezły kameleoński skill.
Maya Hawke – Chaos Angel: za świetny storytelling, który zasługuje na więcej uwagi.
Bring Me The Horizon – POST HUMAN: NeX GEn: za to, że wciąż potrafią w nieokiełznaną agresję w słusznej sprawie.
Faye Webster – Underdressed At The Symphony: za przywalenie mi w ryj prostotą.
IDLES – TANGK: za chaos kontrolowany.
Linkin Park – From Zero: za udane rozpoczęcie nowego zespołowego życia.
Girl In Red – I’M DOING IT AGAIN BABY!: za wzorowy przykład łobuziarskiego songwritingu.
Aurora – What Happened To The Heart?: za wierność własnym ideałom muzycznym i poglądowym.
No to do sedna – moje najlepsze 15 albumów zagranicznych 2024. Kolejność przypadkowa.
Allie X – Girl With No Face
Ten album to był dla mnie absolutny szok i to już na początku roku. Twórczość Allie nie leżała w mojej sferze zainteresowań, ale Girl With No Face to zmieniło. Album brzmieniowo ociekający esencją lat 80, mocno inspirowany estetyką wczesnych Depeche Mode, Talking Heads czy Pet Shop Boys, w całości wyprodukowany przez artystkę i niemal samodzielnie przez nią napisany, opowiadający o różnych stadiach własnej tożsamości. Ten album zrobił mi to samo, co w 2019 zrobił mi debiut Billie Eilish.
Kim Gordon – The Collective
Lubię albumy, które wymagają ode mnie skupienia. Albumy, które zostawiają we mnie dyskomfort. Tworzone przez artystów, którzy nie muszą już nikomu nic udowadniać. Dla których obrany kierunek – tutaj na przemian analogowa i trapowa, na swój sposób wkurzająca w swoich podkładach, ze śpiewem który jest bardziej melorecytacją i manifestowaniem – jest tylko narzędziem, nie celem w samym sobie. Tym właśnie jest dla mnie album Kim Gordon. I piszę to z perspektywy kogoś, kto nigdy nie słuchał Sonic Youth.
Beyonce – Cowboy Carter
To bardziej manifest niż album. Manifest przekraczania granic, manifest własnej bezczelności. Co prawda, można pomyśleć, że „Beyonce to przecież nie jest osoba której czegoś nie wolno, że ktoś jej zabrania”. Ale pamiętajmy, że to wciąż czarna kobieta, która postanowiła nagle całymi wiadrami brać z estetyki country, zawłaszczonej mainstreamowo przez białych. I podać to w własnym sosie z dolewką estetyki r&b, trapowej i elektronicznej, wrzucić w creditsy Willie Nelsona i Dolly Parton, zaprosić do duetów Miley Cyrus i Post Malone’a, a potem jeszcze poskładać w prawie półtorej godziny złożonej instrumentalnie muzyki. Tak, to jest manifest Beyonce.
Arooj Aftab – Night Reign
Jeśli tęsknicie za Sade, to posłuchajcie Arooj. Jak to trafnie opisał UNCUT: „najfajniejszą gwiazdą rocka na świecie obecnie nie jest biały chłopak z gitarą, tylko mieszkająca w Nowym Jorku, pochodząca z Pakistanu, śpiewająca głównie w urdu artystka, która przedefiniowała parametry XXI-wiecznej muzyki”. Mimo już rozpoznawalnego w branży nazwiska i uznania (7 nominacji do Grammy, występy na Glastonbury i Coachelli), Arooj Aftab ani myśli ułatwiać swojego przekazu. Honorując swoje pakistańskie dziedzictwo i mieszając je z nowojorskim doświadczeniem życiowym artystka nam opowiada o sobie. Zasiądźcie do stołu z Night Reign i posłuchajcie do ma do wyśpiewania.
Chelsea Wolfe – She Reaches Out To She Reaches Out To She
Metal to stan umysłu, a nie agresywność gitar. Chelsea Wolfe wie o tym doskonale. Skąd? Bo sama przeszła przez etap wyrzucania swojego mroku i gniewu ciężkim death-metalowym brzmieniem, by na She Reaches Out To She Reaches Out To She pojąć, że można to też zrobić industrialem i trip-hopem. Trochę na wzór Nine Inch Nails (serio, młodego Reznora słychać tam gęsto), Depeche Mode z ery Violator czy Marilyna Mansona. Aż trudno mi uwierzyć, że wyprodukował to koleś znany głównie z pracy dla Yeah Yeah Yeahs! Do tego tematyka wychodzenia z toksycznej relacji oraz zerwania z alkoholem (Chelsea jest trzeźwa od 2021 roku). Przez ten album miałem ochotę pojechać na Mystic Festival i plułem sobie w brodę że mi się nie udało.
St. Vincent – All Born Screaming
Ta kobieta to jakiś cholerny kameleon. Była electro-rockową divą (Masseduction), lounge-popową damą (Daddy’s Home), a teraz zamieniła się w brutalistyczną post-industrialową dominę. I wypadła w tym rewelacyjnie! Wygrało tu zrównoważone użycie synthów, automatów perkusyjnych, niepokojących basów, a nawet rógów, thereminu i skrzypiec z tymi tekstami mocno odnoszącymi się do śmierci i utraty. Fakt, że to jej pierwszy całkowicie samodzielnie wyprodukowany materiał udowadnia ciągły rozwój tej artystki. All hail to St. Vincent!
Jessica Pratt – Here In The Pitch
Królowa natchnionego smęcenia w tak dobrej formie jak zawsze. Co prawda, nie jest tu aż tak intymnie i tak cicho jak na poprzednim Quiet Signs, bo artystka postawiła nieco poszerzyć instrumentarium – ale tu wciąż jest atmosfera rodem z zawalonej kurzem i dymem papierosowym kawiarni literackiej. Album trwa zaledwie pół godziny, ale tyle Pratt wystarczy do opowiedzenia wam o swojej „starej duszy”. Jeśli jej nie znacie, dajcie jej szansę. Skoro nawet A$AP Rocky to zrobił.
Billie Eilish – HIT ME HARD AND SOFT
Album który był zapowiadany do słuchania wyłącznie w całości, od początku do końca – właśnie dlatego przed premierą nie dano nam żadnego singla. Wtedy zadziała najmocniej, zgodnie z tytułem: uderzy mocno i delikatnie. Więcej w mojej recenzji.
Beth Gibbons – Lives Outgrown
Aż ciężko uwierzyć, że to dopiero jej debiutancka solowa płyta. Przecież ją (i jej dawny zespół) znamy praktycznie od zawsze. Ale chyba ona wydaje albumy wtedy kiedy faktycznie ma coś do powiedzenia i tylko w konkretnej formie. Tutaj w maksymalnie minimalistycznej, ale zarówno bardzo bogatej muzycznie opowieści o przemijaniu, śmierci, odchodzeniu i czekaniem na nieuchronne. To jest kolejny album z 2024, którego trzeba słuchać w całości. Beth Gibbons stworzyła bowiem dzieło intymne, osobiste, analogowe, folkowe – a przede wszystkim bardzo ludzkie.
Charli XCX – brat
O tej płycie już napisano i powiedziano chyba wszystko, więc ja serio nie wiem co mógłbym tu dodać i po prostu was zaproszę do przeczytania mojej własnej analizy tego czym było całe brat w 2024, to po tym doskonale zrozumiecie dlaczego nie ma podsumowania mainstreamu 2024 bez tej płyty.
Noga Erez – THE VANDALIST
Powinniście być od niej uzależnieni. Czemu? Wymieszajcie sobie bezczelność Little Simz, charyzmę SZA, przebojowość i przekaz rodem z pierwszych albumów M.I.A. oraz produkcję jak ze złotych czasów N.E.R.D i Diplo. To jest esencja THE VANDALIST. Noga Erez jest jedną z tych osób w muzyce, które chcą śpiewać o rzeczach niewygodnych, prowokować do dyskusji o kondycji świata i geopolityce oraz zmieniać świat na lepsze. Wszystko w myśl zasady „ja tu rozpętam rewolucję słowem i dźwiękiem”. Ta dziewczyna powinna być wielką gwiazdą.
Japandroids – Fate & Alcohol
Pożegnanie, ale mocno gorzkie. Ostatni album Japandroids jest o tym samym hedonizmie co kiedyś, ale tym razem jest to etap oczyszczenia z tych rzeczy, które nieodłącznie kojarzą się z rock’n’rollem, a które dziś już nie reprezentują w życiu (głównie przez to że Brian King żyje dziś całkowicie na trzeźwo). I ja rozumiem to katharsis, po części się z nim utożsamiam. Ale i tak przykro, że to co najbardziej kochali zniszczyło ich do tego stopnia, że musieli tę przygodę zakończyć. Brian, David – dziękuję za to.
Fontaines DC – Romance
W indier-rocku już nie da się wymyśleć koła na nowo? Trzymajcie im Guinessa i słuchajcie! Ta zgraja z Dublina na swoim czwartym longplay’u pokazuje jak należy odpowiednio układać muzyczne klocki tak by jednocześnie za każdym odsłuchem dało się zarówno znaleźć jakąś inspirację, dajmy na to, z U2, Radiohead, Pixies, QOTSA czy The Streets, ale też dojść równocześnie do wniosku „cholera, tak już dzisiaj nikt nie gra!”. Ten zespół pojawił się w zasadzie znikąd i poprzednim albumem już sobie zapewnili niezłe wyniki, ale mam podejrzenie, że to Romance jest ich przepustką na wielkie areny. Idźcie ich zobaczyć na żywo jak tylko będzie okazja.
Magdalena Bay – Imaginal Disk
W idealnym świecie ten album miałby tyle samo impactu co brat, a ten duet (zapamiętajcie na zawsze – to jest DUET, nie wokalistka!) podbijałby wszystkie festiwalowe sceny. No dobra, to drugie już pomału robi (wystąpią u nas na Open’erze). Mica Tenenbaum i Matthew Lewin mają w swoim DNA wiedzę do robienia popu, który robi to co powinien – zapada w pamięć. Posłuchajcie chociażby raz Death & Romance, That’s My Floor lub otwierającego album She Looked Like Me!, a te melodie wam z głowy nie wyjdą przez resztę dnia. Do tego duet wie jak utrzymać uwagę ciekawostkami nawet przy niemal godzinnym albumie. Serio, gdyby nie Charli, to Imaginal Disk byłoby najlepszym popowym dziełem 2024.
The Cure – Songs Of A Lost World
Jakby, z czym tu dyskutować? Wrócili, choć wcale nie musieli. I to jeszcze tak złośliwie wręcz – pierwszy singiel zaczyna się słowami „This is the end of every song that we sing” i trwa niemal 7 minut. Cały album wystawia na próbę – monumentalny, przepełniony wręcz filmowymi aranżacjami, z relatywnie niewielką ilością tekstów. A jeśli te ostatnie już są, to tylko przypominają nam tym aksamitnym głosem Roberta Smitha (nie wierzę że tak można śpiewać mając 65 lat!) jak kruchy jest świat i w zasadzie należy się z nim żegnać. Ale w całości jest to album po prostu piękny. Jeśli to nie jest najlepszy soundtrack nieuchronnego końca świata, to nie wiem co innego nim jest.
2025?
Lady Gaga, FKA Twigs, Chappell Roan, Miley Cyrus, Grimes – każda mniej lub bardziej śmiało już coś zapowiada na ten rok, więc czekam z wypiekami. Nine Inch Nails obiecuje trasę koncertową, więc poza powrotem na kontynent liczę też na nowy materiał. Może naiwnie, ale mam nadzieję na coś nowego od Paramore lub nawet Hayley solowo. No i niech Taylor Swift skończy swój cykl „Taylor’s Version”.