Od 5 września 2024 – dnia, w którym Linkin Park wróciło i przedstawiło światu Emily Armstrong jako nowy wokal zespołu – fraza „to już nie to samo co kiedyś” chyba została odmieniona przez wszystkie możliwe formy. Nazwanie albumu „od zera” też jakby sugerowało, że ten zespół teraz będzie poniekąd zmuszony się przedstawić na nowo publiczności. A tu… wcale nie. Serio, gdyby nie wokal, to naprawdę można by pomyśleć, że w 2024 dostaliśmy to samo Linkin Park które dwadzieścia lat temu rozkochało w sobie świat przebojami In The End i Numb.
Ostatni album Linkin Park z Chesterem Benningtonem był koszmarem i ciężko go wybronić. Kapela wtedy ewidentnie chciała odciąć się od nu-metalowych korzeni i napisać nowe brzmienie zespołu. Jednak brzmiało to jakby za dużo słuchali ówczesnego Coldplay’a i po prostu to nie zagrało. Co by o nim nie myśleć – One More Light faktycznie było nową próbą sił Benningtona, Shinody i spółki. Prawdę mówiąc, kto wie co by było dalej z muzyką Linkin Park, gdyby nie tragedia, która wydarzyła się dosłownie dwa miesiące później po premierze tej płyty.
Dlaczego od tego zaczynam? Bo From Zero nie brzmi jakby grupa się na nowo definiowała. Przeciwnie – to jest ostry zwrot w ich przeszłość. Głównie do tej jaką słyszeliśmy na Hybrid Theory i Meteora.
W innych okolicznościach byśmy rzucali frazami „wróciło stare dobre Linkin Park”. Bo punktów wspólnych jest tu naprawdę co niemiara. Two Faced to spadkobierca One Step Closer. Over Each Other z powodzeniem by pasowało do Minutes To Midnight. Heavy Is The Crown to „dziecko” Bleed It Out i Faint. Zastanówmy się co nam to mówi o „nowym” Linkin Park. Bo pod kątem produkcyjnym i kompozycyjnym jest to rzecz bez większych zarzutów. Skrecze, rapy i agresja z gitar oraz perkusji wylewają się gęsto. Pytanie brzmi – czy po dwudziestu latach od Meteory trzeba było brać te same patenty i pisać nowy album w takim kluczu?
Co gorsza, nie wiem czy to uznawać zespołowi za wadę. Bardziej jak bezpieczną strategię. Jakby zdawali sobie sprawę, że ten powrót będzie niełatwy, więc zrobią coś z niskim progiem wejścia. W tej materii sprawdza się to znakomicie. To są po prostu dobre utwory. Ale nie wiem czy zespół z takim stażem powinien stosować takie zagrania. Zwłaszcza w sytuacji, kiedy naprawdę trzeba iść dalej, a nie liczyć nakłady które robi im zmarły przyjaciel.
O nowym głosie zespołu należy się osobny akapit. Wątpliwości do wyboru Emily na wokal LP można jeszcze było mieć kiedy jedyne co mieliśmy to The Emptiness Machine. Bo – co jak co – było to swoiste przywitanie się nowej wokalistki ze słuchaczami, a jako singiel najbardziej bezpieczna opcja. Ale kiedy w eter wleciało Heavy Is The Crown, to nawet największym malkontentom musiały opaść kopary. Emily nie próbuje wchodzić w buty Chestera, ale ciężko nie usłyszeć jak wokalistka oddaje mu hołd. Co nie dziwi – sama mówiła, że pierwsze albumy Linkin Park których słuchała w latach szkolnych, były dla niej katalizatorem by zacząć śpiewać. Dlatego czasem uderzy w screamo, czasem zaśpiewa bardzo delikatnie, a jak trzeba to nie ucieknie od growlu.
W sumie jakoś nie miałem obaw że będzie źle. Niemal wszystkie single nie tylko pokazywały zespół w dobrej formie, ale też świetnie przedstawiały możliwości Emily Armstrong. Mogłem mieć jedynie myśli, że single okażą się tymi najlepszymi, a reszta będzie nie do strawienia. Całe szczęście – nie jest. Nowe otwarcie Linkin Park oficjalnie zapieczętowane, szkoda tylko, że nie brzmi jak… nowe.