Artysta przybierający nową tożsamość na potrzeby kolejnego wydawnictwa? Było. Artysta wcielający się w innych artystów? Też było. Artysta który na albumie przybiera tożsamość samego siebie z innych dekad, w których nawet nie żył? Dobra, tu nie dam głowy, że już było. Właśnie to wszystko na nowym albumie robi Halsey. Ze skutkiem intrygującym, ale nie zawsze udanym.
Kiedy Halsey debiutowała, była dla mnie bardziej jak epigonka po Ellie Goulding niż samodzielna artystka. Zaczęła mocniej rozwijać skrzydła na albumie Maniac z 2020, na którym coraz śmielej i odważniej bawiła się gatunkami oraz bardzo otwierała się w tekstach piosenek. Przełomem był If I Can’t Have Love, I Want Power wyprodukowany i współtworzony przez duet Reznor-Ross (czyli mówiąc wprost: przez Nine Inch Nails). Album ten był pełen grunge-popu, agresywnych gitar i inspiracji industrial-rockiem, a Halsey śpiewała na nim o trudach i radościach bycia w ciąży. The Great Impersonator jest w dużej mierze kontynuacją tej drogi. Równie brudną muzycznie i równie szczerą. Może nawet bardziej niż poprzednik.
Halsey przeszła w branży muzycznej bardzo długą drogę, obkupioną niezrozumieniem, problemami sercowymi i zdrowotnymi. Całą dekadę uczuć jakie jej towarzyszyły od debiutu w 2015 zawarła w tekstach na The Great Impersonator. Po przeczytaniu tych tekstów chce się znaleźć tę dziewczynę i wysłać na terapię. Nie czuć też żeby Halsey robiła z siebie na siłę ofiarę. Po prostu musiała wyrzucić złe emocje. Album aż kipi od mocnych wyznań, momentami aż przydałoby się tam umieszczać znaczki „trigger warning”. To smutna w odbiorze płyta i zrozumiem tych, którzy się przez to od niej odbiją.
Halsey lubi się bawić stylistykami i gatunkami, zatem na albumie mamy zarówno sporo brit-popu czy college-rocka z lat 90. (Ego, Dog Years), nieco punk-popowego emo (Lonely Is The Muse, Alice of The Upper Class), popu skrojonego pod radia (Hurt Feelings, Lucky), ale najbardziej dominują surowe gitary i intymny klimat nagrań. Artystka jest bardzo zwinnym kameleonem (do czego jeszcze wrócę), bo w każdej z tych stylistyk brzmi bardzo naturalnie. Jej głos dobrze się sprawdza w delikatnym mruczando jak i w emocjonalnym krzyku. Sam album, mimo tej mieszanki, jest dziełem spójnym i jednolitym. Co akurat nie dziwi, bo Halsey od początku stawiała na to, żeby robić albumy, a nie tylko piosenki. W erze dominacji singli i playlist – jest to rzecz, którą ja osobiście uwielbiam.
Przed premierą The Great Impersonator artystka rozpoczęła odliczanie serią zdjęć na których wcielała się w muzyków, którzy ją zainspirowali przy tym albumie. Zobaczyliśmy Halsey jako m.in. Stevie Nicks, Dolores O’ Riordan z The Cranberries, Amy Lee z Evanescence, Joni Mitchell, Kate Bush, a nawet jako Bowiego i Springsteena. Przy czym najciekawiej wypadło, kiedy przebrała się… za samą siebie i odtworzyła okładkę debiutanckiego Badlands. Polecam zajrzeć na instagram artystki, bo wiele z tych metamorfoz naprawdę robi wrażenie.
Halsey do każdej osoby przypisała jeden utwór. I trzeba przyznać, że niektóre z nich są mocno na wyrost. W Panic Attack udawanie Stevie Nicks wyszło na szóstkę, w utworze tytułowym mocno „zaciąga Björk” z czasów mniej więcej debiutu islandzkiej artystki, Lonely Is The Muse to Evanescence pełną gębą, a interpolowanie Britney Spears w Lucky ma subtelność młota kowalskiego. Only Living Girl in LA może być interpretowane jako opowieść o Marilyn Monroe, jak i konfrontacja Halsey z samą sobą. Jednak nie słychać, ani nie czuć na tym albumie wspominanych Kate Bush, Cher czy Aaliyah, nie mówiąc już o Bowie czy Springsteenie. Arsonist mające być hołdem dla Fiony Apple czy Life of a Spider dla Tori Amos mogą się kojarzyć z tymi artystkami… jeśli ktoś ich za dobrze nie zna. Mogą zadziałać jako wprowadzenie do zapoznania się z twórczością gwiazd, które zainspirowały Halsey. Ale żeby ona się w nie wcieliła? Niespecjalnie udanie.
Inspiracje Halsey i jej przebieranki na The Great Impersonator bardziej przypominają imprezę Halloweenową niż pełnoprawne wcielanie się. Ale po odrzuceniu tego konceptu zostaje nam wciąż naprawdę solidna muzyka. Kwestia naśladowania wielkich ikon jest przy niej „tylko” dobrym zabiegiem marketingowym i teatrem w służbie przekazu. Halsey podobno nie lubi za dużo mówić o sobie, więc postanowiła uciec w te interpretacje idoli. Oscara za to naśladowanie bym nie przyznał, ale Grammy za soundtrack tego teatru – jak najbardziej.