Na początku 2024 roku gadałem z moim przyjacielem, że chcemy by ktoś rozwalił muzyczny kapitalizm od środka i pokazał, że można być sobą oraz być wkurwionym. I tym kimś właśnie okazała się Chappell Roan. Ale co w zasadzie takiego zrobiła ta młoda dziewczyna i dlaczego powinniśmy mieć ją na uwadze?
Debiutancki album Chappell – The Rise and Fall of Midwest Princess – pojawił się w połowie września 2023 i przeszedł niemal niezauważony przez mainstream. Kiedy wiosną 2024 artystka pojechała w trasę z Olivią Rodrigo i pojawił się singiel Good Luck, Babe!, który stał się wiralem, internet ruszył szybko sprawdzić kim jest ta Chappell.
I na przekór hejterom i konspiracyjnym plotkom – nie okazała się wyhodowaną przez wielki przemysł gwiazdką wytresowaną na zarabianie pieniędzy (takich wykonawców określa się pogardliwie mianem „industry plant”, odsyłam do wiki). Pochodząca z Missouri młoda wokalistka już od dekady starała się być zauważoną w branży zaczynając od – oczywiście – wrzucania autorskich utworów na YouTube. Udało się przykuć uwagę Atlantic Records i dzięki temu w 2017 roku ukazała się pierwsza EPka artystki. Dziś ten materiał – ponury, nieco mroczny, synth-popowy – ma niewiele wspólnego z tą Chappell Roan jaką poznał świat.
Dzisiejsza Chappell Roan zaczęła się od Pink Pony Club – fantazji queerowej dziewczyny z konserwatywnego miasteczka o występowaniu w gejowskich klubach. Wytwórni nie spodobała się ta transformacja i podziękowała artystce – również za to, że była dla nich nieopłacalna. Za to jej wizja spodobała się Island Records, gdzie Chappell wydaje do dziś.
Album – wyprodukowany z Danem Nigro, znanego jako stałego współpracownika Olivii Rodrigo – tekstowo porusza tematykę dorastania, zmagania się z poczuciem własnej wartości i życia w zgodzie z własną seksualnością. Jest o rozstaniach, o imprezach do rana, o hook-upach, o zdradach. Album muzycznie to miks popu z dance’m, country i esencją lat 80. Cytując samą zainteresowaną: „Cały ten projekt jest buntem wobec sposobu, w jaki zostałam wychowana. Chcę tego, czego nigdy nie miałam – bezpiecznego miejsca, w którym mogłabym się ubierać, śpiewać i tańczyć, jakkolwiek chcę, i być tym, kim naprawdę jestem. Myślę, że ten album oddaje cały proces narodzin nowej mnie, ale i porzucenia jej”. Gdyby The Rise and Fall of Midwest Princess było jakimś miejscem, to byłoby czymś na wzór queerowej dyskoteki i anarchistycznego kolektywu w jednym.
Zanim ktokolwiek napisze „a czy ona musi tak się obnosić z tym swoim pociągiem do kobiet”, niech się zastanowi czy to samo napisze o 50 Cencie, Edzie Sheeranie, Robinie Thicke lub jakimkolwiek innym mężczyźnie który śpiewa/pisze/rapuje o tym jak bardzo lubi kobiety. Chappell, jej rówieśnicy i wielbiciele doskonale wiedzą, że artystka nie ma żadnej potrzeby bawienia się w subtelności i ukrywania swojej orientacji w piosenkach. I przypominam, że George Michael śpiewał o seksie z mężczyznami już tego samego roku co Chappell się urodziła.
Muzyka i tematyka utworów gwiazdy nie jest przy tym żadną opozycją jej wizerunku i poglądów. Chappell nawet nie tyle co inspiruje się kulturą i estetyką drag queens, a wręcz zamienia się w takową na scenie. Artystka (wzorem Orville’a Pecka, gejowskiego muzyka country) postanowiła na swoją trasę koncertową zapraszać drag queens w roli support-actów (w Berlinie jedną z nich była Ciotka Offka!), a każdy koncert miał swój temat przewodni, zachęcający fanów do wymyślnych przebrań.
Chappell jako człowiek zdaje się być postacią zbyt niepoprawną politycznie na ten scentralizowany kapitalistyczny świat. Można powiedzieć, że jest trochę „niewygodna medialnie”.
Artystka należy do queerów, ale nie tych wypacykowanych, wygodnych medialnie popierających centrystycznie-liberalny duopol władzy. Ona jest z tego queeru walczącego, który sprzeciwia się opresyjnym systemom. Przyznała, że dostała zaproszenie na pride’owy event w Białym Domu, ale odmówiła. Potem skomentowała tę decyzję występem na nowojorskim festiwalu Governors Ball przebrana za Statuę Wolności mówiąc „chcemy równości, sprawiedliwości i wolności dla wszystkich – jak to zapewnicie, wtedy się tam pojawię”. Artystka wyraźnie jest tą, która wierzy w rzeczywiste wyzwolenie osób LGBT, a nie w tęczowy kapitalizm, niegdyś dumnie prezentowany przez wszystkich giganci technologiczni, który to okazał się nic nie wart po ostatnich wyborach prezydenckich w USA.
Chappell po prostu nie chce dostosować swych wartości i swojego przekazu do showbiznesowych norm, których nikt z nią nie konsultował i które kazałyby jej np. poprzeć Kamalę Harris, zakazać mówienia o Palestynie i na czerwonym dywanie nie mówić reporterom wprost, że czuje się niekomfortowo. I żeby nie było, ona nie była pierwszą która chce ten stołek wywrócić do góry nogami – Madonna czy Lady Gaga robiły dokładnie to samo i też za to zbierały cięgi od dziennikarzy (a Gaga również od internetu).
Chappell nie „narzeka na sukces”. Narzeka na to, że ten sukces chce ją nadmiernie eksploatować. A ona mówi wprost, że „nie po to się pchała na scenę, żeby kosztowało ją to niemożność spokojnego wyjścia do parku bez obawy, że będą jej ciągle przeszkadzać i nagabywać o zdjęcia czy autografy”. I że ma prawo stawiać granice i będzie to robić. Jej deklaracja o tym, że poza sceną chce mieć po prostu święty spokój, wywołała oburzenie i reakcje z cyklu „ledwo co znana, a już jej odbija woda sodowa”. Społeczeństwo powinno nie tylko akceptować postawę Chappell, a wręcz jej w tym kibicować. Czy może już wszyscy zapomnieli co się działo swego czasu z Britney Spears i Amy Winehouse?
Podsumujmy. Największą sensacją muzyczną 2024 roku i artystką notującą największe wzrosty popularności okazała się niespełna 27-letnia lesbijka występująca w dragu. W czasach wciąż dominującej transfobii i homofobii, jest to rzecz której społeczeństwo potrzebowało. A już na pewno to w wieku artystki i młodsze od niej, które właśnie będzie dorastać w kolejnej kadencji Donalda Trumpa. Chappell Roan wlazła do mainstreamu trochę wbrew własnym oczekiwaniom – ale już widać, że nie zamierza dostosować się do jego reguł. Ona chce go napisać po swojemu.