Pora przyjąć do wiadomości, że ta nieokiełznana i nieco tajemnicza łobuziara z klipu Bad Guy jest już dorosła i ma wam bardzo dużo do powiedzenia. I teraz będzie od was żądać byście jej dokładnie słuchali, a nie tylko włączali w tle i się do niej gibali. A jej brat, tradycyjnie na stołku producenckim, będzie dużo przed wami chował w warstwie instrumentalnej. To jest właśnie Billie Eilish w roku 2024. HIT ME HARD AND SOFT już teraz ma ambicje by zostać okrzykniętym najlepszym albumem 2025.
Ostatnio coraz rzadziej mamy do czynienia z albumami kompletnymi. Takimi, które zyskują tylko słuchane w całości, od początku do końca. A już na pewno nie takimi firmowanych znanymi nazwiskami i spod dużych labeli. HIT ME HARD AND SOFT zostało zapowiedziane zaledwie półtora miesiąca przed premierą i nie dostaliśmy żadnego singla. Co daje jednoznaczny komunikat „daję wam od razu cały album i chcę byście go słuchali w całości„.
Poprzedni album Happier Than Ever cechował się misz-maszem stylistycznym – trochę trip-hopu, trochę bossa-novy, nieco akustyki, a nawet rocka. Ewidentnie było to podyktowane chęcią udowodnienia rozwoju i dojrzałości wtedy niespełna 20-letniej Billie. Na HIT ME HARD AND SOFT Billie z Finneasem chętniej wracają do patentów które zapewniły im rozgłos debiutanckim When We All Fall Asleep, Where Do We Go? z 2019. Pozwólcie, że tutaj zrobię coś, czego jeszcze nigdy nie robiłem – ocenię ten album po kolei, kawałek po kawałku. Bo on właśnie tak powinien być odbierany.
Billie z Finneasem wiedzą, że opener albumu powinien dawać obraz na całość w aspekcie muzycznym lub emocjonalnym albumu. Ten album idzie w drugą opcję. Już w Skinny dostajemy serce artystki na dłoni – „dawna ja wciąż jest mną i może ona jest tą prawdziwą mną”, zwierza nam się ze swoich kompleksów. W kolejnych kawałkach artystka będzie się już tylko bardziej przed nami rozbierać. Już tutaj mocno zaskakuje wokal Billie – zamiast dobrze znanego jej mamrotania mamy zadziwiające wokalizy, o które nigdy bym jej nie podejrzewał. A przynajmniej nie w jej obecnym wieku. I już tutaj Finneas szaleje produkcyjnie – subtelne pianino i wręcz bondowskie smyczki na finał.
Parafrazując Hitchcocka – najpierw mamy trzęsienie ziemi, a potem rośnie napięcie. Po tych smyczkach zmieniamy klimat – Lunch to w tej chwili queerowy hymn gen-zetów. Artystka jeszcze w zeszłym roku otworzyła się na temat swojej seksualności, trochę przymuszona przez dziennikarkę. Tu już mamy trapowy i nieco rockujący bezwstydny coming-out. Billie z zalotnym uśmiechem na ustach śpiewa „mogłabym zjeść tę dziewczynę na lunch, chcę być więcej niż tylko przyjaciółką”.
Tekstowo zmieniamy klimat – Chihiro to opowieść o rozpadającej się relacji. Ten kawałek oraz poprzedni spokojnie mogłyby się znaleźć na debiucie Billie, klimatycznie mają w sobie coś z tej młodszej, nieco naiwnej Billie. Tutaj znowu Finneas sobie szaleje z trip-hopowymi podkładami i modulacjami wokali Billie. Podejrzewam, że na koncertach aż będą się trzęsły ściany.
Birds Of a Feather mój znajomy nazwał „najlepszym niewydanym utworem Taylor Swift”. I kurde, coś w tym jest. Niby śliczny utwór o miłości do końca życia, który mogłaby napisać i wydać nawet Sabrina Carpenter. Ale w wykonaniu Billie jest to świetne odejście od jej mrocznego emploi. Cudo. Kolejny Wildflower to jedyna łyżka dziegciu w tej beczce miodu. Po prostu Billie z Finneasem mają w portfolio lepsze akustyczne kawałki, ten sprawia wrażenie zaledwie demówki.
The Greatest to kolejny na tym albumie pokaz tego, że tu rządzą emocje. Konstrukcja przypomina przebój Happier Than Ever, gdzie też najpierw rozpoczynało się delikatną, akustyczną gitarą, by potem górę wzięły i wręcz wykrzyczony żal Billie do drugiej strony relacji, która nie docenia tego co ma najlepszego – czyli nią samą. Już oczyma wyobraźni widzę Billie nagrywającą cały album taki soft-rockowy. Za jakieś 5-10 lat.
L’amour De Ma Vie to największy rollercoaster, które z romantycznego synth-popowego klimatu nagle wpuszcza nas… w hyper-pop! Tak, to kolejna historia miłosna z mocno przesterowanymi wokalami Billie. Ale w jej wydaniu taka brzmi najbardziej przekonująco.
Finałowe 3 utwory w moich uszach tworzą spójny epilog, który najwięcej zyskuje słuchany jeden po drugim. Z powodzeniem można by je połączyć w jeden track i powstałoby coś w stylu Bohemian Rhapsody generacji Z. Nieco kwasowe The Diner, horrorowe Bittersuite oraz epickie w swojej budowie Blue tworzą historię jak Billie się odradza na nowo po trudnych przeżyciach, które funduje jej olbrzymia popularność. Nie wiem czy taka była intencja Finneasa i jego siostry, ale ja tak właśnie tu kupuje.
Podsumowując i zarazem powtarzając moje słowa z pierwszych akapitów – album kompletny. Koniecznie do słuchania w całości, od początku do końca, w maksymalnym skupieniu. Wtedy nam się odwdzięcza dobrą produkcją, smaczkami i Billie, która powierza nam swoje najskrytsze tajemnice. Dla mnie – HIT ME HARD AND SOFT to jeden z najlepszych albumów 2024 roku.