Najpierw chciała budować karierę na własny rachunek i własną tożsamość, a skończyło się na tym, że udawała wielką gwiazdę latino. Skończyła pierwszy kontrakt, zmieniła wytwórnię i postanowiła tym razem już naprawdę postawić na swoje. Nie nastawiałem się na wiele, a miło się zaskoczyłem. Musimy pogadać o nowej Camili Cabello i to koniecznie w kontrze do jej poprzednich płyt, no bo jest o czym rozmawiać!
Fifth Harmony, w którym Camila zdobywała swoje pierwsze szlify, był girlsbandem jakich wiele w tamtych latach. Utworzone w amerykańskim X-Factorze, trenowane pod okiem – a jakże! – Simona Cowella, wzięły sobie szturmem publiczność. Co prawda, nie wygrały programu, ale potem wraz ze sztabem producentów i songwriterów szybko wydały dwa albumy, po których Camila Cabello postanowiła się wymeldować z grupy. I jak to zwykle w takich przypadkach bywa – niedługo po odejściu Cabello zespół zawiesił działalność. I tak Fifth Harmony trwa w zawieszeniu już szósty rok. Tymczasem Camila bardzo szybko wzięła się do solowej roboty.
Znacie pierwszy solowy singiel Camili? Nie, to wcale nie była zarżnięta już do niemożliwości Havana. Było to osadzone w klimacie tropical-klubowym Crying At The Club wydane w maju 2017, które na listach przebojów po prostu poległo – do tego stopnia, że nie znalazło się na żadnym albumie wokalistki. Dopiero kiedy trzy miesiące później wyszła Havana, zaczął się szał. Przebój w klimacie modnego wtedy latino zdobył szczyty list na całym świecie (również w Polsce), co dało do zrozumienia zainteresowanej w jakich klimatach powinna się obracać. Do tego stopnia, że dużą część wcześniej przygotowanego materiału wyrzuciła do kosza – by całość mogła chwycić tak mocno, jak to zrobiło Havana. I tak właśnie była kierowana kariera Camili Cabello – pod chwytanie się tego co raz chwyciło przez dobre kilka lat.
Nie przeczę, że artystka faktycznie może się dobrze czuła w takich klimatach, w końcu jest Kubanką z urodzenia, z rodowodem meksykańskim. Sęk w tym, że pierwsze trzy albumy, gdzie latino wylewało się wręcz na siłę były momentami tak jednostajne i wręcz wykalkulowane, że częściej wiało z nich nudą niżli gorącymi rytmami. Jasne, zdarzały się na nich dobre piosenki i potencjalne bangery. Ale sama Cabello brzmiała na nich jak aktorka w przebraniu Fridy Kahlo niż latynoska z krwi i kości.
Za to album numer 4, wydany już pod szyldem Interscope, to zupełnie inna historia.
Po pierwszych albumach praktycznie nie pozostał ślad. Salsa, reggateon, dancehall i całe to latino zostało wymienione na synkopy, wpływy hyperpopowe i zuchwałą, nieco surową elektronikę. Powiem szczerze – kiedy usłyszałem I LUV IT po premierze, to trochę mnie wcięło i musiałem dokładnie sprawdzić czy to na pewno Cabello. I to do tego stopnia, że nawet nie chciałem sprawdzać reszty albumu. W końcu jednak dałem jej szansę i nie pożałowałem. I tak – na C, XOXO słychać Camilę już znacznie autentyczniejszą.
Artystka na nowe rozdanie zaprosiła całą zgraję raperów – wśród nich Playboi Carti, Lil Nas X i Drake – w studiu wsparła ją PinkPantheress, a gdzieniegdzie słyszymy sample od Gucci Mane oraz… Pitbulla! Jest to swoisty „bałagan kontrolowany”. Camila zrywa z wizerunkiem słodkiej lolitki i pokazuje się jako „party weirdo”, która najpierw ma wszystko gdzieś, a potem leczy kaca zastanawiając się na konsekwencjami wszystkiego co poprzedniej nocy odwaliła. I ja to tutaj kupuję w 100%.
Podsumowując – zmiana wytwórni (i koloru włosów) okazały się dla Camili Cabello zbawieniem. Którego zdecydowanie potrzebowała, by nie utknąć na zawsze w matni robienia przebojów na jedną modłę. Trzymam kciuki za jej karierę i niech wreszcie wpadnie do Polski, skoro występ na Orange Warsaw Festival w 2020 nie dostał szansy bytu.