Tu chodzi o radość: Taylor Swift i The Eras Tour w Warszawie

Tu chodzi o radość: Taylor Swift i The Eras Tour w Warszawie post thumbnail image

Trasy koncertowe międzynarodowych gwiazd pop to zaplanowane w każdej minucie widowiska, w których zwykle nie ma miejsca na spontaniczne gesty czy drobne zmiany celem zadowolenia konkretnej publiczności. Nie inaczej jest w przypadku Taylor Swift, której zarabiająca miliardy The Eras Tour w zeszły weekend zajechała do Polski. A mimo to gwiazda zdołała przez 3 dni z rzędu na Stadionie Narodowym zaskoczyć też najbardziej oddanych fanów. W tym i mnie.

Setlista zawierająca ponad 40 utworów (w większości mocno skróconych, inaczej ten koncert trwałby aż 4 godziny, chyba że Swift pomiędzy piosenkami nie odzywałaby się ani słowem!). Przekrój przez niemal całą dyskografię artystki (pominięto tylko jej debiut z 2006 roku) na którą składa się już 11 albumów. Wszystko jest tam odmierzone niemal co do minuty, co jest konieczne w przypadku koncertowania w miastach, gdzie koncerty muszą się kończyć najpóźniej o 23 (jest tak np. w Londynie). Nawet piosenki puszczane przed wejściem zespołu, tancerzy i artystki są tego elementem, a ich selekcja jest pełna nawiązań do kariery Swift. Doświadczeni koncertowo fani Taylor doskonale wiedzą, że kiedy poleci Applause Lady Gagi, to od razu potem rozpoczyna się finałowe odliczanie przy dźwiękach You Don’t Own Me Lesley Gore. Już wtedy stadion zaczyna szaleć, a potem jest już tylko głośniej.

Najpiew słówko o supporcie, bo w sumie jest o czym. Już to wspominałem, ale powtarzam – ja naprawdę tylko przez Paramore poszedłem na 3 koncerty Taylor. Przy każdym innym zespole wystarczyłby mi jeden show. Ale nie w sytuacji, kiedy mowa o jednym z moich najukochańszych zespołów, który przyjeżdża do Polski po 11 latach! Mając świadomość tego, że mogą do nas prędko nie wrócić, podjąłem jedyną racjonalną (hehe) decyzję. Chociaż przyjęcie, jakie publiczność w Warszawie zgotowała Hayley Williams i jej kolegom, daje nadzieję na ich szybszy powrót. Paramore grało króciutko – standardowe 45 minut, jakie zwykle się daje supportom i zmieścili w to 9 utworów. Jeden z nich zmieniał się co każdy koncert, zatem codziennie usłyszeliśmy co innego. Zespół doskonale świadomy, że nie wszyscy Swifties są fanami brzmienia zespołu, postanowił głównie pieścić hitami. Usłyszeliśmy Misery Business, Still Into You, The Only Exception, Hard Times, pierwszego dnia niespodzianką był przebój That’s What You Get, a na finał utwór tytułowy z ostatniego albumu. O ile na poprzednich koncertach w Europie dało się zauważyć zastój wśród fanów Taylor podczas supportu, tak w Warszawie publiczność była naprawdę podekscytowana widokiem Paramore. Entuzjastyczne krzyki, gromkie brawa i wykrzyczane niektóre teksty piosenek naprawdę robiły robotę. Sama główna gwiazda wieczoru przyznała, że słyszała w swojej garderobie szał fanów podczas koncertu Paramore. Osobiście dodam tylko, że pierwszego dnia na sam widok Hayley z zespołem łzy mi stanęły w oczach. Tęskniłem za nimi mocno, niech tu wrócą jak najszybciej.

Przejdźmy może do największego słonia w tym pokoju, który spędzał wszystkim sen z powiek już rok temu w momencie ogłoszenia koncertu i jego lokalizacji: nagłośnienie Stadionu Narodowego. Oliwy dolał niedawny wywiad z dźwiękowcem Metalliki (która zagrała miesiąc wcześniej dwa koncerty w stolicy), który przyznał bez ogródek, że Narodowy „to najgorszy stadion na jakim miał okazję pracować”. Było się czego obawiać. Ja mogłem przez trzy dni porównać je z różnych miejsc stadionu. Miałem miejsca zarówno stojące (w dwóch różnych sektorach, bliżej i dalej sceny) oraz jeden dzień na trybunie. Pierwszego dnia mocno zawiodło na Paramore – pogłos był tak koszmarny, że gdybym nie znał tych utworów, nie rozumiałbym co Hayley Williams śpiewa. O instrumentach już nie mówiąc, bo zamiast melodii była jedna wielka ściana dźwięku. Na Taylor było odrobinę lepiej, ale echo mocno się dawało we znaki. Można było odnieść wrażenie, że nagłośnienie było robione głównie pod Swift, nie pod Paramore. W następnych dniach szło już usłyszeć widoczną poprawę, nawet na trybunie nie było to odczuwalne. Wniosek mam następujący – jak są dwa koncerty tej samej gwiazdy na Narodowym, to lepiej iść na drugi. Bo jakby pierwszy wypadł ch*jowo nagłośniony, to przynajmniej jest szansa, że dźwiękowcy wyłapią te błędy i na kolejny dzień to poprawią.

To teraz do sedna. Czym mnie zaskoczyła Taylor Swift w Warszawie? Przede wszystkim, rozmachem swojego show. Jasne, że widziałem wszystkie te dekoracje, wizualizacje i elementy show zarówno na TikTokach fanów jak i oficjalnym koncertowym filmie na Disney+. Jednak zobaczenie tego na żywo zdecydowanie podkręcało perspektywę. Wybieg chyba największy jaki widziałem z koncertów na Narodowym. Wielkie elementy sceny pojawiające się jakby znikąd i tak samo znikające. Taylor zmieniająca kreacje maksymalnie w kilka minut. Oraz jej kontakt z publicznością. Pięknie wypowiedziane „cześć!”, „kocham was” czy „Warszawa, witajcie na Eras Tour” skracało dystans do tej wielkiej gwiazdy.

Podział koncertu na poszczególne „ery” przedstawiające poszczególne albumy daje efekt koncertu „greatest hits”. Artystka udowadnia tym widowiskiem, że ma tych hitów naprawdę sporo. Od pop-countrowych przebojów z er Fearless i Red, po stonowane i minimalistyczne piosenki z Folkmore i Evermore, do wyładowanych synth-popowymi hitami albumami 1989, Reputation, Midnights i Lover. Najwięcej czasu koncertowego miały te albumy, które – przez pandemię – nie dostały swoich własnych dedykowanych tras koncertowych. Każdy kto znał twórczość Swift na wyrywki mógł dzięki temu poznać ją z każdej strony stylistycznej. A fani – zachwyceni, bo słyszą swoją idolkę w każdym możliwym wydaniu z sprzed lat. Ten przekrój kariery Swift jest też tym co tworzy rozmach The Eras Tour. Podobny rozmach robiła Madonna na swoim niedawno skończonym Celebration Tour. Z tym, że Królowa Pop świętowała z pompą (całkowicie zasłużoną!) 40-lecie kariery artystycznej. Swift porwała się na to już po niecałych dwudziestu. Z efektem równie spektakularnym co Madonna.

Zasadniczo to zobaczyłem 3 razy ten sam koncert z dosłownie kosmetycznymi zmianami (w kostiumach Taylor oraz utworach wykonanych akustycznie). Porównałbym to do pójścia na musical lub przedstawienie w teatrze, które już wcześniej się oglądało. Niby wszystko tam znamy, wiemy co się będzie działo na scenie, znamy każdą linijkę, ale dzięki temu możemy następnym razem zobaczyć coś więcej. Lub obejrzeć to z innej perspektywy. Lub wyłapać smaczki, które nam wcześniej umknęły. Pierwszego dnia widziałem sporo na głównej scenie, ale sporą część widowiska oglądałem plecy Taylor śpiewającą na wybiegu. Drugiego dnia z innego miejsca patrzyłem jej prosto w oczy (doświadczenie fanowskie na poziomie wzruszenia). Zaś z trybun mogłem w pełni podziwiać wizualizacje na ekranach. Dziś już wiem, że więcej na trybuny się nie wybiorę, bo lubię mieć idola na wyciągnięcie ręki, ale dobrze było zobaczyć to show nawet z takiego miejsca coby je dobrze ocenić.

Zarzuty? Tylko mocno personalne. Przed startem trasy w Europie artystka postanowiła wydać jeszcze jeden album, The Tortured Poets Department. I trzeba było wcisnąć go w to już i tak napakowane po brzegi show. Przez to sporo utworów poszło w odstawkę. Segment albumu Speak Now trwa tylko jedną piosenkę, albumy Folklore i Evermore połączono w jedną erę co też wymusiło usunięcie kolejnych utworów. Wszystko by zrobić miejsce dla nowej ery. A ponieważ nowy album nie przypadł mi do gustu, tak ta era nie była z tych przeze mnie wyczekiwanych segmentów koncertu. Nawet jeśli były na niej niezłe elementy, jak jeżdżąca po scenie platforma oraz inspirowane wodewilem przedstawienie singla I Can Do It With a Broken Heart. Ale jak pisałem – to zarzuty mocno osobiste wynikające tylko z tego, że nie spodobał mi się nowy album.

Zobaczyłem popowe widowisko na najwyższym poziomie. Godne wielkiej gwiazdy, jaką niewątpliwie Taylor Swift jest. A to wszystko w rytm utworów, które mi towarzyszą w życiu już od jakichś 15 lat – zarówno te w wykonaniu gwiazdy wieczoru jak i jej supportu. W trakcie tych trzech dni na Stadionie Narodowym byłem najszczęśliwszy na świecie. I o to wszystko tam chodziło. O szczęście i radość tych 65 tysięcy ludzi wykrzykujących na całe gardło utwory Taylor Swift.