Rock, metal i elektronika, piski i krzyki, deszcz i ogień, i najważniejsze – genialna zabawa. Tak najkrócej można opisać co się działo w dniach 4 i 5 czerwca na lotnisku Bemowo podczas drugiej edycji Impact Fest. Live Nation urządziło genialną fiestę, która na długo zostanie uczestnikom w pamięci.
DZIEŃ PIERWSZY
Gwiazdą dnia pierwszego zdecydowanie był nie Slayer, nie Behemoth, nie Rammstein. A była nią fatalna pogoda. Nawałnica jaka przeszła nad Bemowem zmusiła organizatorów do przerwania koncertu Mastodona, a uczestników do chowania się pod każdym możliwym dachem i parasolem. Późniejsze występy odbywały się zgodnie z rozkładem, jednak pogoda dalej nie rozpieszczała. Wielu uczestników grzało się w pogo i skaczącym tłumie pod scenami lub – jak niżej podpisany – dla rozgrzewki raczyło się np. gorącym festiwalowym bigosem. Wróćmy jednak do muzyki, bo tu naprawdę jest o czym mówić.
Na początek brawa dla Live Nation za świetną organizację czasową. Zespoły grały bez żadnych opóźnień, przerwy między kolejnymi koncertami wynosiły maksymalnie 4-5 minut. Kiedy na jednej scenie zaczynała się zabawa, na drugiej techniczni rozkładali i nagłaśniali sprzęt. Żeby zobaczyć wszystkich, wystarczyło po prostu biegać po lotnisku od sceny Eventim do sceny głównej. A ta druga robiła wrażenie
Festiwal rozpoczął po godz. 15 na scenie głównej od występu zespołu Paradygmat – zwycięzcy Antyfestu Antyradia. Potem bieg co sił w nogach do sceny Eventim. A na niej nie byle kto, a sam Brian „Head” Welch z Korna i jego formacja Love And Death. Polska publika przyjęła zespół niezwykle entuzjastycznie, a ten nie pozostawał dłużny. Powiem wam szczerze, że o ile nagrania Love And Death w wersji studyjnej do mnie nie przemówiły, to na żywo słychać było jaką potężną moc na Head w głosie. Zagrali z prawdziwym pierdolnięciem. Brian pożegnał się z publiką słowami „do zobaczenia niedługo”.
Mastodon nie miał najmniejszej ochoty na schodzenie ze sceny po raptem 4 utworach – ale Live Nation wolało nie ryzykować, i wręcz nakazała muzykom zejście ze sceny. I każdy kto tego dnia stał na Bemowie absolutnie to zrozumiał – ale szkoda że nie kontynuowano koncertu po pół godzinie kiedy to ulewa ustąpiła. Miłym akcentem tego przykrego zdarzenia, było kiedy Brent Hinds niemal siłą zmuszony do skończenia grania najpierw językiem ciała pokazał że tęskno mu za polską publiką, a następnie skierował w niebo swoje środkowe palce.
Po pół godzinie deszcz dał sobie na wstrzymanie, więc można było kontynuować imprezę bez zakłóceń. Na scenę Eventim wkroczył papież mroku i jego świta. Występ Ghost można było najkrócej określić jako psychodeliczno-hardrockowa czarna msza. Chwilami można było mieć wrażenie że uczestniczy się w jakimś satanistycznym obrządku (zwłaszcza podczas Con Clavi Con Dio czy Per Aspera ad Inferi). Papa Emeritus głosem wgniatał w ziemię, a poza piosenkami był dość małomówny. Dowiedzieliśmy się od niego jedynie że publiczność zrobiła na nim wrażenie, a także podzielił się z nami refleksją odnośnie deszczu – wg. niego „ktoś tam w górze chciał chyba nie dopuścić do ich występu, i pokażą mu że nie ugną się przed nim”. Nie ugięli, i bardzo dobrze. Szkoda że występ odbył się w świetle dziennym. Czekam na klubowe występy w Polsce, i możliwość poczucia pełnej magii tej grupy na żywo.
Behemoth to już wysoka liga metalu, co występ na Impact tylko potwierdził. Nie zabrakło płonących odwróconych krzyży i statywów na mikrofony, Nergala w świetnej formie wokalnej, czarnego confetti wystrzelonego w niebo podczas finalnego Lucifera, a wcześniej takich rozwalaczy jak Alas, Lord Is Upon Me, Slaves Shall Serve, Demigod czy Moonspell Rites który rozpętał pod sceną prawdziwe piekło. Szczerze, oczekiwałem że Nergal wjedzie na scenę na swym Behemoth Bike, który był prezentowany podczas imprezy (o czym w trakcie koncertów totalnie zapomniałem…).
Airbourne zaczął grać na scenie Eventim dosłownie chwilę po ostatnich riffach Behemotha. Zaczęli od Ready To Rock, i lepiej chyba nie mogli. Joel O’Keeffe jak zwykle szalał po scenie bez koszulki, i miał w nosie aurę przypominającą coraz bardziej jesienną. Był niezwykle otwarty i wyluzowany (może dzięki niezłej ilości alkoholu spożywanej zresztą również na scenie), i nawet zbiegł ze sceny do publiczności poszarpidrucić stojąc na barierkach. Z najnowszej płyty (której reprodukcja okładki wisiała z tyłu sceny) wykonali 4 utwory, a największy szał można było zaobserwować na – oczywiście – Diamonds In The Rough i Too Much, Too Young, Too Fast. I jak dla mnie, skończyło się zdecydowanie too fast.
Występ Slayer na Impact Fest był pierwszym od śmierci Jeffa Hannemana – gitara muzyka stała symbolicznie na scenie podczas koncertu. Każdy kto tam był przyzna, że było to jedno z najmocniejszych wydarzeń festiwalu. Slayer zagrał swój mocny, żelazny zestaw – nie zabrakło World Painted Blood, South Of Heaven, Seasons In The Abbys, Disciple i oczywiście aż adekwatnego do tamtego dnia Raining Blood. Tom Araya odnośnie deszczu powiedział, że powinniśmy być za niego wdzięczni, bowiem „zmyje on z nas całe zło”. Po tamtych słowach już nikt nie przejął się pogodą, trwała celebracja życia i muzyki.
I najmocniej przepraszam, ale ja jestem tylko człowiekiem. Po paru godzinach stania i skakania w zimnie i deszczu byłem niemal wykończony, dlatego odpuściłem sobie większość koncertu Korna. Udałem się na mały spoczynek pod parasole, i dźwięki Coming Udone i Narcissistic Cannibal słyszałem tylko z daleka. Udałem się pod scenę pod koniec koncertu, i byłem cholernie rozczarowany. Nagłośnienie leżało na całej linii. Jonathan Davis sobie, gitara sobie, perkusja sobie. Nic się ze sobą dźwiękowo nie kleiło. Ale starali się jak mogli, to fakt.
Rammstein nie kazał długo na siebie czekać. Kurtyna opadła przy dźwiękach Ich Tu Dir Weh, a na scenie czekali wszyscy instrumentaliści, a potem zobaczyliśmy Tilla Lindemanna w… różowym futerku. Kto nie widział, niech żałuje! Na scenie rozpętało się pirotechniczne piekło. Ze wszystkich stron tryskały ognie i fajerwerki – z rąk wokalisty, w urządzeń zamocowanych na głowach muzyków, z pistoletów strzelających fajerwerkami, a w dodatku nie zabrakło takich frajd jak podpalenia klawiszowca w kotle, podpalenia członka ekipy technicznej, i znanego z ostatniej trasy ogromnego dildo tryskającego pianą na pierwsze rzędy. A we wszystko wplecione stare dobre hity jak Benzin, Du Riechst So Gut, Keine Lust, Ohne Dich, Sonne i oczywiście niezapomniane Du Hast odśpiewane w głównej części przez całą publiczność na Bemowie. Brakowało mi osobiście Rosenrot i Ameriki. No, ale… usłyszeć na żywo Rammstein i umrzeć.
Pierwszy dzień Impact Fest był istną miazgą. A to był dopiero początek…
DZIEŃ DRUGI
O ile dnia pierwszego dało się zauważyć pomieszanie fanów wielu zespołów , albo po prostu było mnóstwo rockowców i metali, którzy przyszli na dobrą zabawę, to dnia drugiego było wyraźnie widać kto ściągnął na Bemowo najwięcej ludzi, i kto przyszedł na tylko jeden koncert. Widoczny też był wyraźny rozrzut wiekowy pomiędzy fanami Slayera i Rammstein, a fanami Paramore i 30 Seconds To Mars. Bowiem te dwa ostatnie zespoły były niewątpliwie największymi gwiazdami drugiego dnia.
I tu słowo ode mnie – dnia drugiego nie ruszałem się spod sceny głównej. Bowiem kiedy tylko fani 30STM weszli na Bemowo, od razu jak najciaśniej pozajmowali miejsca przy głównej scenie. A ja też chciałem zobaczyć moje ulubione pomarańczowe włosy z jak najbliższego miejsca.
Punktualność i organizacja dnia drugiego również była na medal. Tym razem również pogoda nie zawiodła. Co nieco pokropiło, ale żadnego koncertu nie przerywano, i nie przeszkadzało ani trochę w odbiorze muzyki. Czemu nie mogło tak być również pierwszego dnia?…
Scenę główną dnia drugiego rozdziewiczył włoski Negramaro. Zespół w Polsce praktycznie nieznany, w swej ojczyźnie ma status wielkiej gwiazdy – jego albumy tam rozchodzą się w nakładach sześciokrotnej platyny. Posłuchałem ich co nieco przed tym koncertem. Swoim występem udowodnili w 100% że zasługują na wielkie sceny także u nas. Grupa grała świetnego soft-rocka, a wokalista naprawdę powalał skalą i siłą głosu, oraz entuzjazmem do publiczności. Ja ich kupiłem w całości.
Gdy na scenie głównej rozkładał się sprzęt kolejnego artysty, ze sceny Eventim słychać było głośny screamo-hardcore’owy rock i niezłe darcie – czyli Asking Alexandria. Była to jedyna grupa, która tego dnia nie interesowała mnie ani trochę, więc bez żalu dalej stałem pod sceną główną.
Gdy występ rozpoczął IAMX, na scenie pojawił się czysty hedonizm, rozbestwienie i szalona elektroniczna muzyka. Dobra, słowo „elektroniczna” tu nie pasuje. IAMX zabrzmiało na koncercie dosyć surowo, i przez to intrygująco. Niby nie byłem ciekawy, ale nie mogłem oderwać uszu od śpiewu Cornera. Cały występ też ociekał erotyzmem. Pierwsze rzędy pod sceną mogły się napatrzeć na piersi Janine Gezang przez jej prześwitującą bluzkę, a sam Chris Corner sprawiał wrażenie jakby chciał teraz zaraz przelecieć na scenie swego gitarzystę.
Na scenie Eventim później zaprezentował się ktoś, kogo naprawdę chciałem zobaczyć – Jason Newsted ze swym nowym zespołem. Stojąc dalej pod sceną główną słyszałem że cudownie napierdalało. Zdecydowanie lepiej, gdyby były basista Metalliki zagrał pierwszego dnia imprezy. Ale nic to, bo zaraz na głównej scenie, paręnaście metrów ode mnie miał się pojawić mój ukochany zespół.
Paramore w koncertowym sześcioosobowym składzie zaczęło od swego flagowego hitu Misery Business, przez co pod sceną rozpętała się impreza. Hayley Williams w koszulce Siouxsie and the Banshees skakała i biegała po scenie jak opętana, byle tylko dorównać szaleństwu publiczności, co przełożyło się na jakość śpiewania – śpiewała czysto i na ogół poprawnie, ale pół-playback był bardzo wyraźny i konieczny. Grupa oprócz swoich stałych hitów jak Brick By Boring Brick, Ignorance, The Only Exception zagrała kilka nie singlowych utworów (czym byłem bardzo zaskoczony, bo rzadko na festiwalach grają więcej niż same single) oraz cztery utwory z najnowszej płyty, w tym Now i Still Into You. Podczas tego pierwszego, fani Paramore wyciągnęli kartki z „kratkowym” logo zespołu, a Williams później na twitterze bardzo entuzjastycznie dziękowała za ten pomysł, a i w trakcie koncertu była bardzo rozmowna, i wydaje się że miała wielką ochotę wskoczyć na publiczność. Niżej podpisanemu – jako psychofanowi Paramore – i tak było całego występu stanowczo za mało, zwłaszcza że grupa nie wyszła na jakiekolwiek bisy.
Na tym koncercie wyskakałem się i wyszalałem jak opętany, i marzyłem już tylko by się wyspać nawet na zielonej bemowskiej trawce. Ale headlinera przegapić nie mogłem. Nie ma mowy.
Chóralne śpiewy fanów, lasery, balony, kolorowe światła, wzruszony przyjęciem przez Polaków Jared Leto i kartki z napisem „Welcome home” – pod takimi znakami przebiegał koncert 30 Seconds To Mars. Czuć było atmosferę wielkiej jedności i wspólnoty fanów – zwłaszcza gdy po pierwszym zejściu zespołu fani dalej śpiewali wersy Closer To The Edge. A muzyka? Cóż, bez elementów show wypadłoby wszystko dosyć blado, i jednostajnie. Zespół zagrał jedynie materiał z dwóch ostatnich albumów, i jedną staroć – The Kill w wersji półakustycznej. A marzyłem by usłyszeć chociaż From Yesterday czy Attack. Zadowoliłem się perfekcyjnie wykonanymi This Is War, Kings & Queens, Vox Populi i utworami z nowej płyty 30 STM. I fajnie było zobaczyć Up In The Air z fanami zaproszonymi do skakania na scenie.
Bawiłem się świetnie dnia pierwszego, i dnia drugiego. Za każdym razem inne doznania, za każdym razem inne emocje. Wszystkie jak najbardziej pozytywne. Czekam na ogłoszenie pierwszego headlinera edycji 2014. Oby była równie genialna jak tegoroczna.