Nowy album Taylor Swift. Cztery zdania, wokół których kręci się jakieś 80% muzycznego showbiznesu, ostatnio z naciskiem na to ostatnie słowo. Miliardy streamów, miliony sprzedanych egzemplarzy, tysiące artykułów, niezliczone ilości tweetów i komentarzy. Tak, ten wpis również jest częścią tej wielkiej machiny obecnego showbiznesu, który dziś jest zdominowany przez Swift. Nieważne jaka jest jakość materiału wypuszczany przez artystkę, której w tym roku stuknęło 18 lat od debiutu pierwszego singla. A w przypadku The Tortured Poets Department jest o czym rozmawiać.
Taylor Swift jest obecna w moim muzycznym życiu od jakichś piętnastu lat. Albo i dłużej, bo pamiętam jak MTV Polska puszczało Love Story. Pamiętam jak wychodziło Speak Now, które ściągałem z torrentów żeby móc je posłuchać. Pamiętam pierwsze memy z kozą, kiedy wyszedł singiel I Knew You Were Trouble. Pamiętam szał jaki wybuchł po premierze 1989. Pamiętam cały background jaki towarzyszył premierze Reputation. Pamiętam jak mnie rozczarował Lover i jak jednocześnie nie mogłem doczekać się Open’era 2020 i jej koncertu tam… No dobra, kumacie chyba. Tak, to jest artystka która od zawsze była przy mnie obecna. Do muzyki której zawsze w jakimś stopniu byłem przywiązany. Czy czekałem na The Tortured Poets Department? Oczywiście. Jak dziś – po ponad trzech miesiącach i tuż przed koncertem w Warszawie – odbieram ten album? Niestety, jako jeden z jej najsłabszych.
Przede wszystkim, warstwa muzyczna. Już na Midnights czułem powolny recykling uprawiany przez Jacka Antonoffa, ale The Tortured Poets Department to już apogeum jego wypalenia producenckiego. Antonoff zasadniczo robi z Taylor cały czas te same patenty synth-popowe, które nudzą jak diabli. Widać to zwłaszcza w porównaniu do utworów które wyprodukował Aaron Dessner (muzyk The National, który pracuje z Taylor od czasów folklore). Dessner daje wybrzmieć tekstom Taylor za pomocą prostych partii instrumentalnych – głównie klawiszy i pojedynczych, nieco monotonnych szarpnięć strunami. Zaś te stworzone przez Antonoffa nieustannie oscylują wokół tych samych pomysłów, które słyszeliśmy już na Lover czy Midnights. Napiszę to otwarcie – Taylor pracując stale z Antonoffem obecnie idzie na twórczą łatwiznę i przestaje się rozwijać muzycznie. Drogi tej dwójki powinny się wreszcie rozejść, a Taylor powinna poszukać innych współpracowników. Może wtedy dostaniemy coś równie świetnie zaaranżowanego jak inspirowany folkiem folklore lub chociażby tak przełomowego jak nafaszerowany hitami 1989 (fun fact – z biegiem lat coraz mniej lubię ten album).
Ale ten album stoi przede wszystkim tekstami. Po zdjęciu instrumentali staje tam przed nami piekielnie zdolna tekściarka, która już dawno temu przestała śpiewać wyłącznie o swoich eks (serio, jeśli dalej tak myślicie, to jesteście mocno nie na czasie). Co prawda, główna tematyka to wciąż gorycz życia, kompleksy, rozstania, poczucie niedopasowania i dojrzewanie młodej kobiety na świeczniku, ale Swift umie tam zarówno z przekąsem nazwać się idiotką, jak i nazwać na kilkanaście sposobów swój żal. Nie dziwota, że album w wersji fizycznej jest wydany w formie przypominającej tomik poezji – bo te teksty zwyczajnie są warte choćby samego czytania i analizowania.
No właśnie, jeszcze kwestia analizowania tego wszystkiego. Showbiznes nie kręci się wokół Taylor Swift – ona po prostu jest showbiznesem. Ilekroć zapowiadała nowy album, pierwszą myślą fanów oraz mediów było „no dobra, to komu się teraz oberwie?”. Ten album wyszedł jako pierwszy po zerwaniu wieloletniego poprzedniego związku, w trakcie jej największej trasy koncertowej (i jednej z największych tras w historii muzyki), po romansie z muzykiem rockowego The 1975, związaniu się z jednym najpopularniejszych futbolistów USA… Można by długo wymieniać co się działo w życiu Swift. Do czego zmierzam?
To, że moim zdaniem Swift przestała robić muzykę dla każdego. Obecnie to jest muzyka tylko dla jej fanów, którzy śledzą jej niuanse życiowe, analizują teksty oraz zachowania publiczne, grzebiąc się do różnych „wskazówek” zostawianych przez artystkę. Te piosenki – w szczególności teksty – nie są już tak „zawieszone w nicości”, jak poprzednie albumy, które umiały dobrze rezonować zarówno z tzw. „niedzielnym słuchaczem” jak i fanami doszukującymi się easter eggów. The Tortured Poets Department jest już tylko dla tych drugich. A ona ma już taką armię takowych na całym świecie, że może sobie na to pozwolić i nie być w tym stratna, co udowodniły wszystkie rekordy jakie pobił ten album już pierwszego dnia dystrybucji. I to ją w moich uszach gubi jako artystkę. Piszę to jako fan z kilkunastoletnim stażem, który pojawi się na wszystkich jej koncertach na Stadionie Narodowym.