Minął rok od wydania 1989 – piątego albumu Taylor Swift, który po roku okazał się być naprawdę przełomowym w jej karierze. Artystka, jej sztab menedżerów oraz media dokonały przez ten rok czegoś niesamowitego – niemal wszyscy na świecie naraz uwierzyli, że Taylor Swift jest Bogiem. I bez przerwy wszyscy chcą nam to wcisnąć.
Jeszcze zanim album wyszedł na półki sklepowe i zasoby iTunesa, w mediach można było obserwować coś na kształt przesadnego zainteresowania osobą Taylor. Jasne, że w Ameryce Północnej zawsze była uwielbiana mocniej nawet niż Britney Spears i Beyonce razem wzięte (czego podręcznikowym przykładem jest Billboard, który nie potrafi przeżyć tygodnia bez napisania choćby jednego newsa na temat Taylor), ale do tego fejmu niemal w jednej chwili przyłączyły się media, które tematu Taylor unikały, jak tylko mogły – jak np. Pitchfork czy Slate. Sam pierwszy singiel doczekał się wręcz naukowych analiz, gdzie był „protest songiem pokolenia internetu”, a album jest w chwili obecnej damską wersją Thrillera. Ogół był taki – od momentu wypuszczenia Shake It Off okazało się, że wszyscy kochają Taylor. Przepraszam, że co? Gdzie ci wszyscy fani byli kiedy triumfy święcił albumy Fearless czy Red? Bali się wyjść z szaf swojego guilty pleasure, którym mogła być Swift? Można było mieć wrażenie, że żyjemy w jakimś Matrixie, gdzie nagle dopisano do kodu nową postać, która migiem się stała ikoną.
Bo nie zawsze było aż tak histerycznie. Kariera Taylor przez niemal dekadę opierała się na prostych country-songach i znacznie delikatniejszym promowaniu artystki niż na co drugiej możliwej okładce – zwłaszcza w Europie, gdzie nasza gwiazda dopiero od wydanego 3 lata temu Red zaczęła święcić jakieś triumfy. Przyczynę tego należałoby upatrywać właśnie w pierwotnym brzmieniu artystki. Jak dobrze wiemy, muzyka country ma największe wzięcie w swojej ojczyźnie, ciężko się z nią przebić w Europie. Taylor pierwotnie w Europie pomagało wybijanie się przy gwiazdach stylistyki Disney Channel, jednak kiedy w Red przebrzmiały zalążki synth-popu, sprawa jej kariery nabrała większego znaczenia. A kiedy w 1989 z dawnych brzmień nie pozostało już nic, to Europa dostała kolejną, znacznie łatwiej przyswajalną artystkę do uwielbienia. Można było zacząć podbijać resztę świata, po tym jak w USA dokonało się już wszystkiego.
Mało tego, tego zainteresowania nie obniżyło zupełnie nic w ostatnim czasie. Gwiazda ery, w której muzyczne kariery rozkręca się głównie przez wyświetlenia na YT i Spotify, w ciągu roku wykonała kilkanaście posunięć, w których dała nam do zrozumienia, że internet jest jej największym wrogiem – usunięcie wszystkich swoich albumów z zasobów streamingów, kasowanie z YouTube’a amatorskich nagrań koncertów i nieoficjalnie wrzuconych piosenek z albumów, głośne krytykowanie Apple Music (nieważne czy było to zaplanowane akcją marketingową czy nie), a ostatnio – wysyłanie gróźb do użytkowników Periscope transmitujących jej koncerty. Po takich akcjach niemal każdy artysta traciłby nie tylko na popularności, ale też na zainteresowaniu mediów. Tymczasem, w przypadku Taylor dzieje się rzecz totalnie odwrotna – zostaje w większości za to gromko oklaskiwana. O co tu chodzi?
Swoją drogą, internet też ładnie szaleje w podbijaniu klików dla Swift. Po sieci krążą takie cuda jak mash-up Shake It Off z hitem Nine Inch Nails, mix utworów Taylor z produkcjami Aphex Twina (który, swoją drogą, okazał się całkiem proroczy w brzmieniu dla nadchodzącego wtedy albumu), a nawet Bad Blood w wersji symfonicznej.
We wszystkim tym przodują, rzecz jasna, media zagraniczne – głównie amerykańskie i brytyjskie. W Polsce fenomen Taylor jest nieco mniej ogrzany, ale tematykę gwiazdy ostatnio mocno podchwyciła nasza rodzima Interia publikując niemal każdy news w którym okazuje się, że Taylor we wszystkim co robi jest lepsza od całego świata, a sprawa z Apple Music dała do myślenia polskim blogerom i portalom stricte technologicznym.
Jakby było tego mało, do tego pomnika na cześć Swift swoje cegiełki do cokołu dokładają również inni muzycy – nawet ci rangą znacznie większą niż Taylor. Niewielu wypowiada się wprost, ale wystarczy, by na trwającej wciąż trasie koncertowej artystki pojawiały się gościnnie takie persony jak Mick Jagger, Justin Timberlake, Alanis Morissette czy Steven Tyler, byśmy chcieli wierzyć, iż przez to nasza młoda gwiazda dostaje od takich artystów coś w rodzaju błogosławieństwa na przyszłą karierę. Skoro wystąpiła z legendą – znaczy, że ta legenda trzyma stronę Taylor. Bo jeśli nawet dalej nie wierzylibyście dziennikarzom, to przecież takiemu Mickowi Jaggerowi nie wytkniecie, że się nie zna. Dodatkowym procentem w słupku uznania został niedawno wydany nowy album Ryana Adamsa, na którym artysta w całości scoverował album 1989.
Ja nie odmawiam Taylor talentu songwriterskiego, ani przebojowości 1989 (co w sumie byłoby dziwne, zważywszy na fakt, że przy tym krążku palce zamoczyły takie nazwiska jak Max Martin, Shellback czy Ryan Tedder – wszystkie 3 w tej branży mówią same za siebie), nawet jeśli ten krążek był od samego początku mocno skalkulowany na tak masowy sukces (gwiazda mocno się oburza, gdy się jej to zarzuca), który zasadniczo nie powinien dziwić . Ale nazywanie tej płyty odpowiedzią na Thriller Michaela Jacksona, to już niemal wołanie o pomoc w naprawieniu stanu obecnej popkultury. Zupełnie jakby nie było w niej miejsca na nic innego poza Taylor Swift.
A może faktycznie jesteśmy świadkami rewolucji w popie, którego ikoną stanie się właśnie ta 25-letnia dziewczyna, która kiedyś wychodziła na scenę w zwiewnych sukienkach grając na gitarze ckliwe country?