Taylor Swift po raz pierwszy „na swoim” wraca z nowym albumem. Już bez swojej pierwszej wytwórni Big Machine, za to znowu w roli wesołej i grzecznej dziewczyny z sąsiedztwa. Ale również ze skandalem na skalę „problemów pierwszego świata”. I musimy o tym porozmawiać, ale tak poważnie. A jeśli nie chcecie o niej rozmawiać, to ona sama was zmusi do tego.
Kiedy pięć lat temu wychodziło 1989, chyba nikt się nie spodziewał do jakiej skali urośnie cała ta histeria związana z istnieniem Taylor w kulturze pop poza USA. Kiedy gwiazda na dobre oderwała się w swojej twórczości od muzyki country i zdecydowała się podbijać resztę świata, nagle okazało się że od razu kochają ją wszyscy… do momentu, kiedy ona sama zacznie mówić, że coś się jej nie podoba. Co jakiś czas musi się zdarzyć jakiś fuck-up (skali mniejszej lub większej) wokół twórczości lub życia prywatnego Taylor, który zmusza ją do zabrania głosu i wyrażenia opinii. Przy czym zawsze jest to skandalik, gdzie to ona sama stawia się w roli poszkodowanej. Media i inne osobowości showbiznesu (też zawsze jakoś wplątane w to zamieszanie) czują temat i dokładają do niego własne cegiełki. I tym sposobem wszyscy wiedzą co się dzieje u Taylor Swift i wszyscy o Taylor Swift rozmawiają. Tylko dziwnie się składa, że takie akcje dzieją się u Swift zawsze… tuż przed wydaniem nowego albumu i przy okazji nowej muzyki. Przez co nie rozmawia się o nowej muzyce Taylor – rozmawia się o skandalach które jej towarzyszą.
Pamiętacie, kiedy 5 lat temu tuż po premierze 1989 cały katalog Taylor zniknął z serwisów streamingowych? Każdy kto chciał posłuchać nowego albumu lub przypomnieć sobie starsze dokonania, musiał obejść się smakiem lub rzucić hajsem (ewentualnie grzebać po torrentach). Wybuchła naprawdę spora afera, w której wiele mediów budowało narrację „żądna kasy Taylor vs. Spotify zbawiające muzyczny świat”. Taylor swoją decyzję argumentowała na łamach The Wall Street Journal m.in. niskimi zyskami ze świata streamingu. O ile swoje racje miały jedna i druga strona w tym sporze, to efekt był ten sam – wzrost zainteresowania muzyką i osobą Taylor. Czy pomogło to wtedy w sprzedaży albumu? Trudno teraz wyrokować, bo pierwsze miejsce Billboardu byłoby gwarantowane i bez tego.
Potem ten skandal przybrał na kolejnej sile, kiedy kilka miesięcy później Swift głośno zaapelowała do wchodzącego wtedy na rynek wtedy Apple Music, żeby płacili artystom za odsłuchania ich utworów (czego rzekomo firma miała nie robić przez pierwsze 3 miesiące). Firma dosłownie na drugi dzień przeprosiła i zmieniła linię, a Taylor postanowiła w podzięce dać im ekskluzywnie swój katalog muzyczny, a jeszcze później dostali wyłączność na streaming koncertu z trasy koncertowej. Od razu powstały podejrzenia, że mamy do czynienia z zaplanowaną z góry akcją marketingową. Artystka przeprosiła się z pozostałymi serwisami streamingowymi w czerwcu 2017. Jakoś dziwnym trafem stało się to tego samego dnia, kiedy nowy album wydawała Katy Perry, ale to temat na zupełnie inną historię. Koniec końców, znowu wszyscy rozmawiali o Taylor.
Kiedy w 2017 wychodziło reputation, Taylor po raz kolejny wcieliła się w rolę poszkodowanej – ale już nie przez zawistny biznes, ale przez showbiznesowych znajomych i internetowych hejterów. Tym razem nie udzieliła żadnego wywiadu promując album, a postanowiła wyrazić swoje opinie muzyką i teledyskami, co było nawet ciekawsze i pomogło klipowi Look What You Made Do pobić rekord YouTube’a. Przytyki w stronę Kim Kardashian, Kanye Westa, Katy Perry i Calvina Harrisa, wykorzystanie symboliki węża, którym Taylor została nazwana w internecie, komentowanie wizerunku medialnego w tekstach. Wszyscy w piosenkach i obrazkach szukali easter-eggów, nakręcając kolejną spiralę zainteresowania. Był skandalik, była rozmowa.
A teraz mamy 2019, Taylor wolną od kontraktu z Big Machine i z nowym albumem, Lover. Kiedy w teledysku ME! przywitał mnie rozpadający się na kawałki wąż z ery reputation, było jasne, że nie będzie powtórki z poprzedniego wizerunku. A potem usłyszałem cały kawałek. Potem następne trzy wydawane później. I za każdym razem powtarzałem to samo zdanie – wolałem jak stara Taylor nie żyła.
Mam naprawdę wiele problemów z tym albumem, ale podstawowym dla mnie jest to, że się cholernie zanudziłem. Bo ja od Taylor oczekuję na początek tego, czego powinien mieć pop jej rodzaju – przebojowości. Potencjał na to miały już ME! i You Need To Calm Down, chociaż oba brzmią jak odrzuty z sesji nagraniowych 1989 niż nowy rozdział twórczości.
Bardziej reprezentatywne okazały się kolejne dwa single, a na całym albumie przebojów jest jak lekarstwo. Jest wśród nich nieco depeszowskie Cruel Summer oraz inspirowane ska Paper Rings. Nadzieję jeszcze miałem w I Think He Knows, ale potem dostałem w twarz refrenem w którym nic się nie klei.
Reszta utworów jest skomponowana na jednym motywie romantycznego dream-popu z bardzo wolnym groove’m (a właściwie jego brakiem), które zlewają się w jedno – nie odczułem kiedy się kończy The Man, a zaczyna The Archer. I jakkolwiek rozumiem, że Taylor mogła chcieć takiej właśnie płyty, tak nijak mnie to nie przekonuje. Do tego jeszcze niepotrzebne wręcz próby wpasowania się w dawne czasy country jak w Soon You’ll Get Better, zwłaszcza kiedy ostatnie lata spędziło się na ostrym odcinaniu od tego nurtu. Coś dziwnego stało się też ze śpiewem Taylor. Brak w nim jakiejkolwiek werwy jaką miały poprzednie płyty, a więcej tam rozmarzonego zawodzenia.
Album trwa godzinę i minutę, ale przez nagromadzenie tak memłowatych kawałków jak chociażby tytułowy Lover, słuchanie go mnie strasznie zmęczyło. Tym bardziej szkoda, że za lwią część tego albumu odpowiada Jack Antonoff, który ma na koncie chociażby Melodrama Lorde.
Dobra, ale gdzie jest skandalik? Gdzie coś się dzieje? Ano tam, gdzie sama Taylor już nie ma za mocnej siły sprawczej. Po odejściu z wytwórni Big Machine, Swift straciła prawa do masterów swoich pierwszych sześciu płyt, a trafiły one w ręce nowego udziałowca firmy – Scootera Brauna. Braun to postać dobrze znana w amerykańskim środowisku muzycznym – na liście jego klientów są m.in. Ariana Grande, Justin Bieber, Usher, Carly Rae Jepsen i Kanye West. Taylor, krótko mówiąc, nie ma o nim najlepszego zdania. Kiedy dopełniło się przejęcie Big Machine przez Brauna, artystka głośno krzyknęła, że „spełnia się jej najczarniejszy scenariusz”. Taylor po raz kolejny postawiła się w roli pokrzywdzonej, a sprawę komentowali dodatkowo były szef Taylor, żona Scootera Brauna, a nawet Justin Bieber.
Jakby tego było mało, nasza artystka przy okazji premiery singla You Need To Calm Down postanowiła wreszcie zabierać głos w kwestiach politycznych, zachęcając fanów by podpisali petycję w sprawie poparcia przez Senat Equality Act – ustawy mającej zagwarantować równe prawa amerykańskiej społeczności LGBT. Sprowokowało to kolejną lawinę komentarzy, czy Taylor– która do tamtej pory była bardzo apolityczna – przypadkiem nie próbuje tylko zbijać nowego kapitału na społeczności queer, zamiast faktycznie walczyć o równość. I wszystko to powyższe akurat tuż przed premierą nowego albumu. Po raz trzeci z rzędu.
W całych tych rozważaniach pomyślałem tez sobie, jak bardzo Taylor jest już zdezorientowana muzycznie. Spójrzmy tylko na single z poszczególnych płyt. Najpierw mamy Shake It Off, gdzie artystka z właściwym sobie urokiem pokazywała hejterom „mam was gdzieś, nie słucham co mówicie”, a trzy lata później do tych samych osób mówi „patrzcie do czego mnie zmusiliście” zakładając bitchface. Po to, by teraz znowu zmienić linię mówiąc im „keep calm” przebrana za paczkę frytek. Wyobrażacie sobie granie tych wszystkich utworów na nowej trasie koncertowej? Bo już Look What You Made Me Do zestawione na tym samym koncercie z Shake It Off wypadało ciut karykaturalnie.
Pewnie zaraz znajdzie się ktoś chcący mi powiedzieć „ale ty też dałeś się na nią złapać i też o niej mówisz i lejesz wodę na jej młyn”. Oczywiście, że tak. Doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Tylko mi szkoda faktu, że mówię o niej przy okazji „problemów pierwszego świata” lub jakiejś dramy, a nie wyłącznie z okazji nowej muzyki. I naprawdę wolałbym, żeby jedyną dramą w tej chwili było to, jak nieudany dla mnie jest album Lover. Wypromowany na kolejnej dramie, a nie na dobrych kawałkach.