Z zasady nie robię podsumowań rocznych przed 31 grudnia, ale to zestawienie zasługuje by opublikować je już teraz. Głównie dlatego, że mowa w nim o albumach, do których… wracać nie zamierzam.
Nie, nie jest to zestawienie „najgorsze albumy roku”, bowiem takie sformułowanie uważam za dalece krzywdzące. Jak sam tytuł pokazuje – są to moje rozczarowania. Czyli albumy których wyczekiwałem lub artyści których cenię i szanuję, a w ostateczności bardzo mnie te albumy zawiodły. Jeśli któraś z poniższych pozycji jest waszą ulubioną mijającego roku – to cieszcie się nią dalej, nawet trochę wam tego zazdroszczę. I z racji tego, że są tu – powtarzam to, żeby się utarło – rozczarowania, nie wspominam tu między innymi ostatnich Thirty Seconds To Mars czy Kwiatu Jabłoni, co do których nie miałem żadnych oczekiwań. A to, że w mojej opinii te albumy nie wyszły dobre – to już inna kwestia.
Dobra, koniec wstępu, przejdźmy do rzeczy. Kolejność – jak zawsze u mnie – losowa.
Daria Zawiałow – Dziewczyna Pop
Wymiana Michała Kusha na Bartka Dziedzica w roli producenta zapowiadała rewolucję w brzmieniu artystki, a może nawet jakieś radiowe przeboje. O ile te drugie nawet udało się zrobić (Z tobą na chacie i Fifi Hollywood trafiły na pierwsze miejsce polskiego Airplay’a), tak „nowe twórcze rozdanie” wyszło… najwyżej średnio. A po więcej zapraszam do mojej recenzji.
Kim Petras – Feed The Beast
Artystka przez wiele lat miała problemy z wydaniem debiutanckiego albumu – nieraz zmieniała wytwórnie, projekty były kasowane i blokowane. Zapewne dopiero wielki sukces duetu z Samem Smithem (nagroda Grammy dla najlepszego duetu, pierwsze miejsca w USA i UK) spowodował, że naprędce sklecono album Feed The Beast, byle tylko podtrzymać zainteresowanie. I wyszedł jednostajny, popowy koszmarek.
Jessie Ware – That! Feels Good
Dobra, przyznaję – obecność tego albumu jest nieco na wyrost, bo jest to naprawdę równa i dobra płyta. Ale sęk w tym, że w moich oczach poprzeczka po What’s Your Pleasure? wisiała NAPRAWDĘ wysoko, bo jest to album wręcz idealny. That! Feels Good do niej nie doskakuje. Pamiętam jak w dniu premiery byłem bardzo zawiedziony swoistą jednostajnością i monotonią. Jasne, sporo tam dobrych kawałków, ale w moim odczuciu jest trochę „over the top” i nieco bez składu. Koniec końców, winyl na picture disku stoi na mojej półce.
Kylie Minogue – Tension
Jasne, Padam Padam było (i nadal jest!) genialnym earwormem, który wkręca się w łeb i swoim brzmieniami mówi „tańcz bez wytchnienia” – czyli tym za co Kylie najbardziej kochamy. Ale Tension w całości potwornie mnie zanudziło. Kylie na poprzednich albumach umiała robić świetne disco bez wytchnienia i pędzące na złamanie karku. Disco, Fever czy X miały w sobie ten pierwiastek naturalnego, nienachalnego porywania tłumów do zabawy, którego brakuje na tegorocznym albumie artystki. Tutaj czułem, jakby ktoś mnie siłą wyciągał na parkiet w momencie, kiedy ja tylko przyszedłem na drinka.
Måneskin – Rush
Jeden z niewielu zwycięzców Eurowizji, który udowodnił, że zwycięstwo w tym konkursie może być niezłą trampoliną do kariery międzynarodowej. Niestety, Rush udowodnił, że jest to kolos na glinianych nogach. I to taki, który wlecze się się przez ponad godzinę i nie oferuje nic ciekawego. Ale będę w stanie wybaczyć ten album Włochom, jeśli zakończą obecny kontrakt i z nowym wydawcą wydadzą coś ciekawszego niż „3 akordy-darcie mordy”. Bardziej szczegółowa recenzja tutaj.
Depeche Mode – Memento Mori
Pewnie zaraz niektórzy przestaną ze mną rozmawiać. Przykro mi, ale są tacy artyści, od których wymagam czegoś znacznie więcej niż zestawu smutasów. I nie, odejście Fletchera wcale nie musiało warunkować całości brzmienia i kompozycji na kolejnym albumie Depeszów. A nawet jeśli – to żałobę i smutek można ubrać w znacznie ciekawsze kompozycje niż te, które ostatecznie dostaliśmy na Memento Mori.
Nosowska – Degrengolada
Nosowska była (i w sumie wciąż jest) jedną z najważniejszych artystek mego okresu dorastania. Przyjmowałem ją w całości, zarówno tę rockową z Hey’em, jak i eksplorującą różne stylistyki solowe. Ale ona się zmieniła oraz ja się zmieniłem. I jest nam dziś nie po drodze. Nieco więcej o tym napisałem tutaj.
Doja Cat – Scarlet
Pare miesięcy przed premierą swojego czwartego longplay’a Doja Cat bezpardonowo rzucała w wywiadach teksty w stylu „poprzednie albumy były skokiem na kasę, a najnowszy będzie zupełnie inny”. I chociaż większość wypowiedzi raperki nigdy nie należało brać poważnie, to tym razem raperka miała rację. Scarlet to zupełnie inna płyta. Zaraz, czy ja napisałem „raperka”? Tak, bo tutaj Doja wreszcie pokazuje swój wachlarz umiejętności rytminczego wyrzucania z siebie słów. Niestety, nie idą one w parze z warstwą instrumentalną, która w większości jest potwornie generyczna i nudna. Armia producentów od sasa do lasa zabiła cały potencjał utalentowanej artystki. Najwyraźniej Doja pod batem Kemosabe Records musi robić więcej wirali na TikToka niżli dobrych kompozycji. Szkoda.
Troye Sivan – Something To Give Each Other
Jedno Rush wiosny nie czyni, a ten album Sivana nie ma praktycznie nic więcej do zaoferowania. Zestaw jednostajnych imprezówek na hookupy i randki przy świecach. Ten album jest jak one-night stand z Grindra czy Tindera – kilka wiadomości, trochę lepszej lub gorszej zabawy, a po wszystkim szybko zakładam z powrotem ciuchy i wychodzę nie żegnając się. Bo goszczący mnie Sivan nie namawiał na zostanie na noc.
Kim Nowak – My
Ostatnie dokonania braci Waglewskich uświadomiły mi, że jestem na nich zwyczajnie za młody. Dobiegający pięćdziesiątki Fisz nie jest tym samym facetem, który w Hevi Metal, Męskiej Muzyce (nagranej z seniorem Waglewskim) czy pierwszych albumach Kim Nowak mówił o rzeczach które spotykały i dotykały nas obu w tym samym stopniu. Bo im Fisz jest starszy, tym coraz trudniej mi zrozumieć lub utożsamić się z tym co do mnie mówi. Zmiana stylistyki na garażowy rock z którego słynie Kim Nowak, nie zmienia u mnie tego stanu.
Dobra, z mojej listy to by było na tyle. Powtarzam – jeśli któraś z tych płyt jest waszym ulubieńcem, to absolutnie wam tego nie odbieram, cieszcie się nią. Po prostu wasze oczekiwania do powyższych były inne niż moje. Czego wam nawet zazdroszczę.