Pierwsza połowa 2023 dostarczyła całe mnóstwo płyt. Kiedy na początku roku sprawdzałem tylko te wyczekiwane i zapowiedziane, to już wiedziałem, że w tym roku zamiast odwiecznego „nie mam czego słuchać”, będzie „kiedy ja mam to przesłuchać?!”. Na szczęście, trochę czasu udało mi się wysupłać w tej pierwszej, bardzo intensywnej połowie roku by móc już teraz – nieco później niż planowałem – wybrać piętnastkę najlepszych albumów tego roku. Póki co, bo następne pare miesięcy może przynieść jeszcze więcej rzeczy (i zapewne przyniesie). Ale konkurencja do albumu roku już jest bogata. Oto moje 17 najlepszych albumów pierwszej połowy 2023, tj. wydanych od 1 stycznia 2023 do 30 czerwca 2023.
Kolejność absolutnie losowa.
Caroline Polachek – Desire, I Want To Turn Into You
Caroline Polachek tym albumem awansowała z pola niszowej producentki do gwiazdy alt-popu. Jak to zrobiła? Wystarczyło, że odważyła się wrzucić na ten album wszystko co jej przyszło do głowy. Operowe wokalizy? Dudy? Flety? Synthy? Latynoska gitara? Tak, to wszystko i jeszcze więcej jest na Desire, I Want To Turn Into You – i wszystko dodatkowo zmaterializowane w nietuzinkowe, popowe melodie. Ten album od momentu premiery ani na chwilę nie wyszedł mi z głowy.
Boygenius – The Record
Ta płyta została okrzyknięta arcydziełem jeszcze zanim się ukazała. Hype, jaki narósł wokół samej Phoebe Bridgers po jej ostatnim albumie i dziesiątek jej kolaboracji (zapraszali ją muzycy z niemal każdej półki – od SZA i Kid Cudiego po The Killers i Taylor Swift), miał z tym sporo wspólnego. Ale ten album to więcej niż Bridgers. Towarzyszące jej Julien Baker i Lucy Dacus są tu na równi pod kątem kompozycji, wokali, angażowania słuchacza i jego emocji. Każda z nich dostaje tu momenty by się zaprezentować, ale nie ma mowy o przejmowaniu całości. Nikt nie dominuje, wszystkie artystki się uzupełniają. A to niecodzienne w przypadku typowej „supergrupy” (każda z dziewczyn ma własną, solową karierę). Muzycznie The Record to soczysty, klasyczny indie rock, gdzie głosy dziewczyn i mnóstwo gitar tworzą wręcz intymny, piękny klimat. Rzecz warta sprawienia sobie na winylu.
Jake Shears – Last Man Dancing
Jeśli to nazwisko nic wam nie mówi, to wyjaśnię w trzech słowach: wokalista Scissors Sisters. I to w sumie wystarczy nawet za opis tej płyty, bo album Jake’a to wręcz kontynuacja spuścizny autorów I Don’t Feel Like Dancin. Pełno club, dance i house’u, ejtisów zmieszanych z nowoczesnością, gościnnie m.in. Kylie Minogue i Big Freedia, a z głosu Jake’a czuć autentyczną radość – ogólnie klimat na Last Man Dancing jest niczym na najlepszym tanecznym afterparty po Paradzie Równości. Po prostu włączcie i zacznijcie tańczyć.
Christine & The Queens – PARANOIA, ANGELS, TRUE LOVE
Ten człowiek to niesamowity kameleon. Za każdym albumem przeistacza się w inną postać (mam wrażenie, że każdy album jest swoistym etapem procesu niebinarności Chris) i serwuje nam przedstawienie. PARANOIA, ANGELS, TRUE LOVE nie jest prostym dziełem – wymaga od nas maksymalnego skupienia. Christine w ciężkich brzmieniach drum’n’basu, trip-hopu, eksperymentalnego popu rzuca nam opowieści o stracie i bólu, ale także afirmacji życia po boleściach (artysta niedawno stracił matkę). Dostajemy wręcz serce na dłoni. Rzecz trudna, długa (całość trwa półtorej godziny!), ale tu nie chodzi o rozrywkę. Chodzi o poczucie wręcz intymnego obcowania z artystą. Tym właśnie jest PARANOIA, ANGELS, TRUE LOVE.
Paramore – This Is Why
Moja miłość do kapeli Hayley Williams nie pozwala mi napisać cokolwiek obiektywnego, poza tym, że z każdym kolejnym tygodniem minionego półrocza ten album rezonowała ze mną coraz bardziej i bardziej. A po więcej zapraszam do mojej recenzji.
Afro Kolektyw – Ostatnie słowo
Afrojax walący chamstwem i poezją jednocześnie bezpardonowo w ryj słuchacza. Mieszanie electropopu z niemal Detroitowym rapem i piosenką autorską. Wulgaryzm i piękno. Poczucie wytarzanie się w gównie obsypanym lukrem i brokatem. Tak, Afro Kolektyw w najlepszej możliwej formie. I oby to nie było ich Ostatnie słowo, bo osobiście chcę tego więcej!!!
Daria Ze Śląska – Tu Była
To mógł być z jeden z najbardziej przehajpowanych debiutów wydawniczych roku. Na szczęście, Daria Ze Śląska zasłużyła na wszelkie pochwały w nią pokładane jeszcze długo przed zapowiedzią długograja. Daria nie robi się na „Korteza/Rojka w spódnicy” (zwłaszcza, że na scenę wychodzi w spodniach) czy jakąkolwiek inkarnację innego muzyka. No dobra, może zalatuje tu klimatem Myslovitz. Daria rzuca sporo popkulturowych nawiązań, nie szarżuje z aranżami, powoli opowiada gorzkie historie o samej sobie. I robi to świetne. Mamy do czynienia z pięknym początkiem kariery na polskiej scenie altpopu. Dajesz dalej, Daria!
Algiers – Shook
Punk is dead? Jeśli patrzeć na niego wyłącznie jako gatunek uprawiany przez wszelakie Sex Pistols-wannabe, to tak. Ale gdy popatrzymy na jego idee, to ten gatunek mógłby być aktualny jak nigdy. Ale trzeba umieć te antykapitalistyczne postulaty ubrać w dźwięki i metody pasujące dla dzisiejszych rewolucji. I od tego właśnie mamy Algiers. Kapela z Atlanty wie jak mieszać punkowe hasła i ostre gitary z industrialnym hałasem, wpływami afrofolku i hip-hopu, a nawet jazzem, gospel i R’n’B. Wiem, że opisowo wygląda to jak bajzel – ale poniekąd na tym polega punk. Na bałaganie, ale kontrolowanym i spójnym z tym co zespół ma do powiedzenia. A mówi sporo i to bardzo ważnego. Shook to album przy którego brzmieniach można rzucać koktajle Mołotowa.
Arooj Aftab, Vijay Iyer & Shahzad Ismaily – Love in Exile
Kiedy zobaczyłem Arooj Aftab na żywo na Grammy, byłem nią oczarowany i od tamtej pory wiernie jej kibicuję. Jej album Vulture Prince ujał mnie jej umiejętnością wytworzenia intymnej atmosfery ze słuchaczem, niepodobnym do tego co zwykle na Grammy utożsamia się z kategorią „world music” (cokolwiek miałoby to oznaczać). Dokładnie taką samą atmosferę robi też na Love In Exile… tylko jakieś kilkaset razy mocniej. Bo razem z muzykiem Shahzadem Ismailym oraz pianistą Vijay Iyerem eskalują ten klimat spokojnymi, ale zarazem majestatycznymi kompozycjami, przy których wokal Arooj płynie ze słuchaczem. To nie jest łatwa muzyka, do słuchania w tle. To dzieło, do którego trzeba podejść z otwartą głową i skupieniem. Ale to skupienie się zwróci w pięknych dźwiękach.
Everything But The Girl – Fuse
Tracey Thorn i Ben Watt są walnięci – to była moja pierwsza myśl na wieść o tym comebacku. Autorzy Missing postanowili udowodnić, że mogą wszystko i zdecydowali się wrócić do wspólnego grania po ponad 20 latach. I to bez trzaskania radiowych hitów, a zamiast tego wzięli się w ambitniejszą elektronikę, kierującą się bardziej w downtempo, trip-hop, a nawet jazz. Jasne, znalazło się tam miejsce na parę rzeczy do tańca (singlowe Nothing Left To Lose lub No One Knows We’re Dancing), ale przy Fuse częściej będziecie rozmyślać nad błędami własnego życia niż łamać kończyny w klubie. Ale jeszcze im za to podziękujecie i zechcecie więcej.
Jan Emil Młynarski i Brass Federacja – Narkotyki
Od momentu kiedy usłyszałem jego głos w jazz-bandzie z Maseckim, wiedziałem że się z tym głosem pożenię do końca życia. Na każdy kolejny projekt Janka Emila Młynarskiego czekam z myślą, na co tym razem się porwie. Tym razem zachciało mu się ocalić od zapomnienia utwory z lat. 30 XX wieku i zagrać je razem z bandem instrumentów dętych blaszanych. Teksty i tytuły pozostały niezmienione, więc na albumie mamy 9 utworów nazwanych od… substancji psychoaktywnych jak np. Morfina, Haszysz, Kokaina czy Opium. Bo nasi przodkowie pochodzili do nich… po prostu inaczej niż my obecnie. A sam Młynarski rozumie wrażliwość tamtych czasów i interpretuje ją z należytym szacunkiem. A my dzięki niemu możemy odkrywać dzieła polskich muzyków i przekazywać je dalej. Panie Młynarski, niezmierna wdzięczność za pańską pracę. I za pański głos, który doprowadza mnie do uniesienia.
Miley Cyrus – Endless Summer Vacation
Wiem, że dla wielu osób było to rozczarowanie, ale ja nie jestem jedną z nich. Jako wierny obserwator (bo nie zawsze byłem fanem) rozwoju drogi muzycznej Miley, śmiem twierdzić że Endless Summer Vacation jest idealnym odwzorowaniem tego, gdzie jest artystka jako 30-letnia kobieta z połową życia spędzoną w showbiznesie. A po więcej zapraszam do mojej recenzji albumu.
SG Lewis – AudioLust & HigherLove
Kolejna rzecz z gatunku „popowy eskapizm”. Chyba jestem łatwy w obsłudze jeśli chodzi o pop, bo wystarczy mi dowalić nieco synkopów, delikatnego autotune’a, głębokich basów, tanecznych synthów i wyrazistych męskich wokali: i już jestem kupiony. W 2021 zrobił mi to Roosevelt, w 2022 robili mi to Stromae i Parov Stelar, teraz tę pałeczkę przejął SG Lewis, który ma dokładnie te wszystkie części składowe na AudioLust & HigherLove. Czy to jest płyta którą będę za rok pamiętać? Prawdopodobnie nie. Czy jest to album, który robi mi dobrze na duszę? Absolutnie tak.
Feist – Multitudes
Album, który mi – za przeproszeniem – przypierdolił prostotą. A jeśli chodzi o Feist, to wcale nie jest rzecz oczywista. Kanadyjska artystka wydaje albumy bardzo nieregularnie (poprzedni Pleasure ukazał się w 2017) i łatwiej je porównać na zasadzie przeciwieństw niż podobieństw. A na Multitudes Feist rzuca nas najbardziej intymne rejony swej wrażliwości, śpiewając o tak skrajnych rzeczach jak życie i śmierć – wszystko to w konsekwencji odejścia jej ojca oraz adpotowania pierwszego dziecka. Ubrane w klimat mogący przypominać takie artystki jak Joni Mitchell, Angel Olsen czy Cat Power. To jeden z tych albumów które na początek trzeba przesłuchać i jednocześnie przeczytać. A potem się tym zachwycić.
Yo La Tengo – This Stupid World
Amerykańska kapela robi to co najbardziej uwielbiam w muzyce rockowej – miesza w gitarowym tyglu niemal wszystko co im przyjdzie do głowy i przecedza to przez własne sito. Najpierw walną shoegazem, a potem akustyczną gitarą. Zaczną i skończą 7-minutowymi epopejami, a pomiędzy nimi wrzucą rzeczy bardzo lekkie i krótkie, jak choćby singlowe Aselestine. Musiałem się nad tym albumem nieco skupić, ale było to warte wysiłku. Okazał się idealny na odtrutkę po monotonnym jak diabli Måneskin.
Wacław Zimpel – Train Spotter
Na pytanie, czy ten facet kiedykolwiek mnie zawiódł, zmuszony jestem odpowiedzieć przecząco. Wacłem Zimpel w swoich kompozycjach na Train Spotter wie doskonale jak łączyć elektroniczny minimalizm z industrialnym klimatem, dźwiękami miasta takimi jak odgłosy pociągów (nazwa albumu nieprzypadkowa), wind i tramwajów, a nawet z jazzem (to w sumie najmniej zadziwiająca inspiracja, w końcu Zimpel jest zawodowym klarnecistą). A wszystko nagrywane w klimacie post-covidowej stolicy, gdzie wybrzmiewa strach o przyszłość podgrzany pandemią, czarnymi protestami i prawami osób LGBT. Ale Zimpel tym albumem nas nie chce straszyć – to jedynie jego sposób na zrobienie „wizytówki” Warszawy tamtych czasów.
Kesha – Gag Order
Bitwy jedna za drugą wygrane, ale wojna ostatecznie przegrana. Bo ciężko patrzeć na twórczość Keshy od czasów batalii sądowej wytoczonej Dr. Luke’owi inaczej niż poprzez jej pryzmat. Gag Order jest gorzkim podsumowaniem walki artystki, która ostatecznie została zakończona ugodą sądową. Jedna i druga strona musi milczeć, przy czym Kesha na albumie pokazała jak wiele można powiedzieć nie mówiąc nic. Artystka w materiale bardzo surowym i synthowym zarazem nie tyle co rzuca nam serce na dłoni, ale wręcz wypruwa z siebie flaki. Rzecz konieczna do przesłuchania i przemyślenia na temat tego jak showbiznes traktuje kobiety.
I tak, wiem – pewnie dopisalibyście do tej listy znacznie więcej. I sam też biłem się z myślami czy specjalnie do tego zestawienia nadrabiać jakieś mocno hype’owane zaległości czy zdać się tylko na muzykę, która faktycznie ze mną była przez pierwsze miesiące 2024 roku. I ostatecznie zdecydowałem się na to drugie. Więc nie zdziwcie się, jeśli podsumowując cały rok sporo albumów z tego zestawienia jednak się nie załapie, a pojawią się inne z tych pierwszych sześciu miesięcy. Bo muzyki mam wokół siebie tak dużo, że odsianie ziarna od plew samodzielnie przychodzi mi z trudem. I przyznam szczerze – nawet mnie to cieszy. Bo takie dylematy lubię mieć najbardziej.