Najpierw jest niedowierzanie i odcięcie się od świata. Potem gniew, momentami trudny do okiełznania. A na końcu pogodzenie z losem i nowy start życia. Każdy, kto choć raz musiał zakończyć wieloletni związek, zna te schematy i musiał je przeżyć na swój własny sposób. Miley Cyrus swoim Endless Summer Vacation wyśpiewuje nam ten ostatni etap. I robi to nadzwyczaj dobrze.
Poprzedni album Miley Plastic Hearts ewidentnie był fazą gniewu. Artystka przy akompaniamencie mocnych gitar wykrzyczała nam swoje bóle po życiowym armageddonie (oprócz rozstania z mężem jeszcze był pożar, który doszczętnie strawił jej dom). Widać, że rany zostały już częściowo zagojone, bo muzycznie po tamtej Miley ani śladu. Na Endless Summer Vacation artystka eksploruje powierzchnie znacznie łagodniejsze. Jednakże tego albumu nie da się przyrównać z żadnym jej poprzedników. I jest to dla tego krążka korzyść.
Miley od zawsze skakała po stylach, w szczególności w popie. Zaczęła od klasycznej dla gwiazd złotej ery Disney Channel pop-rockowej estetyki. Zgrabnie przeskoczyła do flirtów z trapem i r&b, czego kumulacją było Bangerz, które do dziś wryło nam się w pamięć głównie obrazem Miley siedzącej nago na kuli burzącej. Powroty do rodzinnych korzeni country? Say no more, w końcu od czegoś jest się córką Billy’ego Ray’a i chrześniaczką Dolly Parton. Psychedeliczny rock z The Flaming Lips? A czemu by nie. Miley też nie kryguje się w swoich duetach – zaprasza gości tak różnych, jak tylko możliwe: od Stevie Nicks, Joan Jett i Davida Byrne po Dua Lipę, Future’a, Britney Spears i Paris Hilton. Z czego David Byrne i Paris Hilton występowali z nią tego samego wieczora, a Dua Lipę od Billy Idola dzielił tylko jeden kawałek na albumie. Artystka od lat udowadnia, że gatunkowość jest jej zbędna. Najnowszy album też to pokazuje, nawet jeśli nie za pierwszym odsłuchem.
Teraz wypadałoby ustalić gdzie jesteśmy z Endless Summer Vacation? Z jednej strony gdzieś w klasycznym popie w którym rytm ustanawiają nam perkusja i synthy, z drugiej ciężko go postawić obok któregokolwiek z dzisiejszych przebojów radiowych. Bo jest tu aż gęsto od gitar, wpływów funk i country. Tak jak poprzednie albumy Cyrus miały swój klucz gatunkowy ustanowiony często już na wstępie, tak Endless Summer Vacation nieco z nami pogrywa. Bo Flowers jest tu, jak się okazało, jedynym kawałkiem z potencjałem singlowym. A to też na wyrost. Bo zamiast silenia się na przebojowość mamy tu więcej eksperymentowania – raz wchodzi solo na harmonijce ustnej (Thousand Miles), raz retro-funk (River, Wildcard), raz wyciskanie łez w akompaniamencie pianina (Wonder Woman), jeszcze gdzie indziej rock na modłę Led Zeppelin (You, które Miley grała na koncertach już w 2022). Jeśli ta wyliczanka brzmi jak niemożliwy do pogodzenia mezalians, to pragnę uspokoić – wszystko jest w jednym tonie i nie ma odczucia „składankowości”. Może jest to kolejny etap muzycznych poszukiwań Miley, a może ustanowienie tego gdzie jest jako 30-latka. Jeśli kolejny album pokaże, że to drugie – to ja jestem na tak.
Lirycznie Miley jest na granicy pogodzenia się i bycia szczęśliwą jako niezależna kobieta. Flowers jest tego podręcznikowym przykładem, obok niego mamy w podobnym tonie Jaded czy bardziej bezpośrednie Muddy Feet. Ale na tej samej płycie też słychać, że wciąż tęskni za miłością pełną nieskrępowanego szaleństwa i nastoletniej naiwności. I tej naiwności sporo tu w tekstach, ale idzie na nią przymknąć oko gdy jest wyśpiewana przez Miley tak mocno. Jest to niezmiennie jej największy atut (malkontentom polecam album live ATTENTION lub którykolwiek występ z szyldu Backyard Sessions) i tu doskonale wie jak nim podkręcić lub wystudzić emocje, z których składają się te teksty.
Chociaż u nas za oknami wiosna dopiero się rozkręca, to Miley już zaprasza na swoje lato pełne beztroski i przelotnych romansów oraz historii o tym jak te letnie miesiące wyglądały kiedyś. Ja w to „niekończące się lato” wchodzę bez zastanowienia.