Najlepsze zagraniczne albumy 2022

Najlepsze zagraniczne albumy 2022 post thumbnail image

Było kilka takich redakcji, które robiły podsumowania roku już na początku grudnia. Najwidoczniej przypadki Beyonce z 2013, D’Angelo z 2014, Nine Inch Nails z 2016 oraz Taylor Swift z 2020 wciąż nie nauczyły dziennikarzy, że rok kończy się dopiero 31 grudnia, a nie w listopadzie. A w 2022 roku dwie artystki wydały albumy w grudniu niemalże po tygodniu zapowiedzi. Zatem warto zawsze czekać do końca roku. No to proszę bardzo – moje najlepsze zagraniczne albumy 2022.
Kolejność absolutnie losowa i bez znaczenia.

FKA Twigs – Caprisongs

Kiedy ten mixtape (bo sama zainteresowana tak go właśnie nazywa) wyszedł na samym początku roku, nikt nie miał wątpliwości, że znajdzie się we wszystkich podsumowaniach 2022. Jest to przełomowe wydawnictwo dla samej FKA Twigs, która nagle postanowiła podbijać parkiety. Caprisongs to projekt mówiący „jest przejebane i wytańcz to” (materiał w dużej mierze powstawał podczas pandemii). Poprzednie albumy artystki były bardziej dziełami koncepcyjnymi, opowiadającymi inspirujące historie (zwłaszcza Magdalene, gdzie inspiracją dla FKA Twigs była postać biblijnej Marii Magdaleny). Caprisongs to przypomnienie, że muzyka to przede wszystkim rozrywka. I co najlepsze – dalej słychać, że to ta sama artystka, tylko z tym razem znacznie pewniejsza siebie, kładąca nacisk na nowe akcenty swojej twórczości. I ja to kupuję w całości.

Stromae – Multitude

Nawet jeśli z not prasowych i tłumaczeń tekstów wyłania się z tego albumu obraz cierpień głównego bohatera, problematycznych historii i pochwała dla tych którym nie dane jest świętować co weekend, to i tak jest to dla mnie Multitude jest tętniące… optymizmem. Może to dzięki warstwie instrumentalnej, w której Stromae nieco odstawił elektronikę na rzecz mocniej wybrzmiewających instrumentów i stworzeniu z nich niesamowicie porywających kawałków. Taniec z łzami w oczach? Trochę tak. A dla mnie personalnie mocny eskapizm – Mutlitude ukazało się ledwo tydzień po starcie wojny w Ukrainie i słuchanie tego albumu ratowało mi głowę. Tak jak muzyka uratowała Stromae życie.

Charli XCX – Crash

Artyści nagrywający ostatnie albumy w ramach kontraktów ze znienawidzonymi wytwórniami mają często tendencję do olewactwa na zasadzie „nagrać, wydać i mieć wreszcie święty spokój”. Ona zrobiła coś znacznie lepszego. Charli XCX pożegnała się z Atlantic Records swoim najlepszym albumem z kategorii „pop” i samym konceptem jeszcze im zagrała na nosie. Muzycznie podsumowała całą swoją muzyczną drogę, którą przeszła jako niepokorna gwiazda pop – samplowanie hitów z dawnych lat, inspiracje eurodance czy funkiem, gęsto sączące się basy i synthy. A tekstowo aż roi się od smaczków, które można interpretować jak opowieść o złamanym sercu, jak i o artystce użerającą się ze swoim labelem. Charli, dobra robota. Oby na nowym rozdaniu szło ci jeszcze lepiej.

Kilo Kish – AMERICAN GURL

Album, który podrzucił mi Paweł Opydo, za co jestem mu dozgonnie wdzięczny. Ta amerykańska artystka zgrabnie krytykuje konsumpcjonizm w w rytmach nafaszerowanego syntezatorami popu, do tego wrzuca z wdziękiem trapowe bity, handclapy, a nawet dźwięki kojarzącymi się z retro-gamingiem (dużo tu 8-bitowych smaczków). Jeśli lubicie brzmienia spod znaku wczesnej M.I.A., Santigold czy Grimes – to Kilo Kish będziecie również zachwyceni. Niech jakaś gwiazda pop ją weźmie na support i pokaże całemu światu, błagam.

Wet Leg – Wet Leg

Jeden z najgorętszych debiutów 2022 roku. Rhian Teasdale i Hester Chambers oddały hołd tradycjom britpopu, indie i pop-punkowi. Album Wet Leg mimo szufladki „alternatywa” zaskakuje popową chwytliwością, uszczypliwymi i ironicznymi tekstami (osobiście przypominają mi wczesną Lily Allen) oraz dużą ilością gatunkowych zabaw. Skutek? Pierwsze miejsce brytyskiej listy sprzedaży, nominacja do Mercury Prize, 4 nominacje do Grammy, a w tym roku jadą w trasę z samym Harrym Stylesem (wpadną też do Polski, zagrają z nim na Narodowym). Wet Leg lada moment mogą zostać wielkimi gwiazdami alternatywy. Miejcie je na oku.

Beyonce – Renaissance

Są serwisy, które już pod koniec listopada okrzyknęły Renaissance albumem roku i dziełem niemal doskonałym. Ja jestem daleki od tak entuzjastycznych okrzyków, ale nie zaprzeczę że jest to rzecz w swoim gatunku naprawdę świetna. Fakt, nie jest tak łatwa w odbiorze jak poprzedniczki i tak przełomowa jak Lemonade… wróć! – jest przełomowa w dyskografii samej Beyonce. Bo oto wreszcie królowa odpuściła i zwyczajnie dała nam przestrzeń do tańca i eskapizmu, zamiast kolejnego ambitnego, wielowymiarowego projektu (vide muzyka do Króla Lwa czy wcześniejsze visual-albumy). Bey wskoczyła w ballroom, lata 70, kulturę vogue’ingu, house i muzykę klubową, dokładając do tego bezskrępowane śpiewanie o hedonizmie. Tak, jest to zdecydowanie „odrodzenie” Beyonce. A jeśli to faktycznie dopiero „Act I”, to już nie mogę się doczekać co będzie dalej.

Warpaint – Radiate Like This

Warpaint od Haim różni zasadniczo tylko to, że te drugie sprawiają wrażenie bardziej przebojowych i skłonniejszych do trzaskania bangerów. Bo jestem bardziej niż pewien, że dziewczyny z Warpaint też by umiały robić radiowe hity. Czemu tak twierdzę, skoro Radiate Like This to głównie senna, leniwa wręcz atmosfera? Bo wybija z tej płyty potencjał. Niemal w każdej chwili mamy wrażenie, że zaraz walnie mocniejsza stopa, że wokal wybije się mocniej, że dostaniemy dłuższą solówkę… tymczasem tak się nie dzieje, a mimo tego nasza uwaga ani trochę nie opada. Chce się słuchać dalej. Posłuchajcie, a zrozumiecie co mam na myśli.

Parov Stelar – Moonlight Love Affair

Niekwestionowany król electro-swingu dał mi swoim ostatnim albumem eskapizm, jaki bardzo był mi wtedy potrzebny. Stelar perfekcyjnie miesza tradycyjne brzmienia jazzowe, rockabilly, swingowe z elektroniką i wszelakimi samplami, by pozwolić nam tańczyć w tych niesłychanie trudnych czasach. I tylko do tego jest ten album, ale jak bardzo tego wszyscy potrzebujemy, to niech każdy odpowie sobie sam. Kiedy Moonlight Love Affair wyszło pod koniec kwietnia, wojna za naszą granicą wciąż była dominującym tematem. Ten album pozwalał mi od tego wszystkiego uciec i chcieć wytrwać przy życiu. I za to jestem Stelarowi wdzięczny.

Florence + The Machine – Dance Fever

Powinna powstać na Wikipedii kategoria „album naznaczony pandemią” albo książka będąca zbiorem takowych. Najnowszy album Florence + The Machine jest jednym z nich i – według słów samej zainteresowanej – odznacza się jej tęsknotą za tańcem, koncertami i ludźmi. Cóż, dla mnie ten album to bardziej „dance macabre” niżli gorączka tańca, bo klimat bardziej przypomina oddanie się diabłu niżli parkietowi. Innymi słowy – mamy tu nic innego poza Florence w pełnej krasie. Produkcja i warsta instrumentalna pełna przepychu, chóry, artystka co rusz pokazująca jak głębokie ma płuca (albo ma ich więcej niż zwykli śmiertelnicy). Kupiłem ją taką w całości kiedy debiutowała i dalej ją taką biorę w całości.

Tove Lo – Dirt Femme

Kocham tę laskę odkąd debiutowała i patrzyłem jak z roku na rok rośnie jej fandom. Na początku jej kariery z trudem w warszawskiej Stodole uzbierało się pół klubu, a w 2022 wypełniła szczelnie Tent Stage Open’era i wyprzedała prawie całą trasę (w tym również w Warszawie). Po nowym albumie wydanym własnym sumptem spodziewałem się popowych bangerów i na Dirt Femme dostałem ich pełno. Tove po raz kolejny w przebojowych dance-popowych rytmach opowiada historie kobiecej siły oraz własnego hedonizmu. To płyta stworzona do podbijania parkietów i darkroomów. W każdym z tych aspektów sprawdza się idealnie.

Harry Styles – Harry’s House

Najmłodszy członek One Direction solowo zaczął od klimatów Beatlesowskich, by na Harry’s House skończyć na poptymizmie. I w sumie, chwała mu za to. Dom Stylesa jest przytulny, słońce zalotnie wpada przez półprzeźroczyste zasłony, nikt nas tam nie skrzywdzi… może poza samym Stylesem, który nie chce nam opowiadać samych wesołych historyjek (słuchajcie się w teksty Grapefruit, Matilda, Boyfriends, a nawet hitu As It Was). Jednocześnie zaglądamy młodemu artyście do głowy, ale też czujemy się jak u niego na kanapie z sokiem pomarańczowym w dłoni i gadamy o niczym. Nie wiem czy jest jakieś muzyczne określenie na „comfort food”, ale jego definicją jest ta płyta.

Domi & JD Beck – NOT TiGHT

22-letnia Francuzka i 18-letni Amerykanin nagrywają najlepszy album jazzowy roku. Brzmi absurdalnie? To dołóżcie do tego fakt, że dopiero debiutują i to ze wsparciem Thundercata, Snoop Dogga, Busta Rhymesa i Andersoona Paaka. NOT TiGHT to porywający, nowoczesny jazz gdzie wirtuozerskie popisy młodych muzyków niczym nie ustępują nawijkom gości, a nawet bez nich są w stanie skupić waszą uwagę. Nawet jeśli to aż 45 minut muzyki. Jak ktoś wam powie, że „jazz to muzyka dla snobów”, to zaśmiejcie mu się w twarz i odpalcie jakikolwiek numer z NOT TiGHT

Rammstein – Zeit

Rammstein jaki jest, każdy słyszy. O ile poprzedni album (poprzedzony dekadą oczekiwania, co warto zaznaczyć) mocno podzielił krytykę i fanów, przez nieco inne podejście do grania, tak na pierwszy rzut ucha Zeit jest powrotem do starych patentów. Ale im dłużej się słucha tej płyty, tym mocniej słyszy się, że formuła sprzed trzech lat po prostu została dopracowana pod starego Rammsteina. Z kolei Till Lindemann dalej potrafi przekonująco śpiewać o toksycznej męskości i kondycji współczesnego świata na krawędzi rozpadu, by zaraz potem bez krępacji nawijać o operacjach plastycznych, dupie i cyckach. Zeit to definicja dobrze naoliwionej maszyny jaką jest Rammstein. Tyle i aż tyle wystarczy. Nie mogę się doczekać, aż w sierpniu usłyszę tę maszynę na żywo.

Jessie Reyez – YESSIE

Jej poprzedni Before Love Came To Kill Us znalazł się u mnie w gronie najlepszych 2020, więc na następcę miałem wysoko postawioną poprzeczkę. Ale będę szczery – myślę, że bez względu na wszystko spokojnie by ją przeskoczyła. Bo wystarczy że zacznie śpiewać i już jestem kupiony. W głosie mojej rówieśniczki jest cały przekrój emocji, niezależnie czy wyciąga góry przy balladach czy zaczyna od melorecytacji. A nad podkładami unosi się duch Niny Simone czy Amy Winehouse, lub widzi się wręcz Erykah Badu siedzącą obok Reyez i mówiącą jej „dobra robota, oby tak dalej, dziewczyno”.

Gogol Bordello – Solidartine

Album który brzmi tak jak należało się tego spodziewać po międzykulturowej kapeli, której lider urodził się w Ukrainie. Jest klasyczny dla Gogol Bordello mariaż kultur wschodu i zachodu, przebojowość punkowa z folkową wrażliwością, a tu motywem przewodnim jest nawoływanie do walki z oprawcą. Jebać Putina, niech żyje wolna Ukraina. Tu nie ma co więcej pisać, tu teksty i muzyka mówią same za siebie.

Taylor Swift – Midnights

Jestem fanem tej laski i nawet tego nie ukrywam. I rozumiem tych, którzy się od tego albumu odbili, bo powrót do klasycznego popu po Folklore i Evermore mógł zabrzmieć jak zdrada ideałów. Ja ze swoim wieloletnim podejściem do Swift, przyjąłem ten powrót w całości. Nawet jeśli muzycznie co chwila słyszę jakiś recykling starszych płyt (niewątpliwie w tym zasługa Jacka Antonoffa), to główną siłą są tutaj teksty. Taylor chce się pokazywać przede wszystkim jako songwriterka – albo wręcz narratorka wszelakich historii. Zdrady i miłości, przyjaciele i wrogowie, wzloty i upadki, cudze jak i własne. Z tego właśnie składa się Midnights i właśnie te historie są siłą tego albumu.

Carly Rae Jepsen – The Loneliest Time

Jeśli do dziś znacie ją tylko z Call Me Maybe, to wam cholernie współczuję. Bo ominął was kawał przebojowego popu. The Loneliest Time wzorem poprzednich albumów CRJ pokazuje jej olbrzymi potencjał w tworzeniu mocnych refrenów i przy tym bierze ze złotej epoki disco to co najciekawsze i filtruje to na nowoczesną modłę. Carly z jednej strony potrafi lecieć na pełnej „future nostalgii” (skojarzenia z Dua Lipą przychodzą same wielokrotnie), by potem wpuścić nas w maliny i lecieć w nu-popowy romantyzm. Gdyby ta płyta nie ukazała się tego dnia co Midnights Taylor Swift, to miałaby zapewnioną jedynkę na Billboardzie.

Little Simz – NO THANK YOU

Były dwa powody, dla których to podsumowanie czekało aż do prawdziwego końca roku. Pierwszym z nich była SZA (niestety, w porównaniu do debiutu bardzo przeciętna), drugim właśnie Little Simz. Po takim dziele jakim było Sometimes I Might Be Introvert, to poprzeczka wisiała naprawdę wysoko. Ale autorka nie zdawała się aspirować do jej przeskoczenia. Zamiast tego, po raz kolejny zwyczajnie postawiła na opowiadanie historii o sobie samej i swej olbrzymiej nagłej popularności. Co prawda, znowu mamy tu orkiestrowe aranżacje i długie, zawiłe historie – Little Simz rapuje z taką lekkością, że kompletnie się nie czuje tego czasu – ale NO THANK YOU powala lekkością i zwiewnością. Trzeci co najmniej bardzo dobry album z rzędu? Mało komu się udaje taka sztuka, co udowadnia z jak fantastyczną artystką mamy do czynienia.