Rock For People 2025 – marzenia i wielkie gwiazdy

Rock For People 2025 – marzenia i wielkie gwiazdy post thumbnail image

Jadąc na Rock for People w 2024 miałem w planach głównie realizować swoje nastoletnie marzenia. Żeby ucieszyć swego wewnętrznego 17-latka, który marzył usłyszeć na żywo The Prodigy, Offspring, Sum 41, P.OD. i Avril Lavigne. Gdy w listopadzie 2024 podjąłem decyzję o powrocie do Hradec-Kralove, wiedziałem już, że edycja 2025 będzie spełnianiem kolejnych marzeń tego siedzącego we mnie teenage-angsta. I tak w większości było. Ale ten festiwal nie był tylko odhaczaniem marzeń, bowiem line-up całościowo składał się z naprawdę wyśmienitych artystów i zespołów. Czeski festiwal postanowił świętować swoje 30-lecie w naprawdę wielkim stylu.

Plakat edycji 2025

DZIEŃ PIERWSZY (środa 11.06)

Przede wszystkim – Poppy. Odkąd w 2020 I Disagree zmiotło mnie z planszy, chciałem ją koniecznie zobaczyć, a wydane w zeszłym roku Negative Spaces jeszcze bardziej wyśrubowało moje oczekiwania. I dostałem dokładnie to co chciałem – cudne metalcore’owe show. Hype na KNEECAP doprowadził do stanu gdzie namiot koncertowy pękał w szwach – i nie dziwota. Klasyczne rapowe widowisko, ale siły i mocy przekazu tyle co w największych latach RATM. Idźcie ich zobaczyć na OFFie, koniecznie. Zaciekawiony zobaczyłem jeszcze Bad Nerves (rockowe granie na solidne 6/10), Grandsona (lepszy niż się spodziewałem!), Kittie (klasyczny podręcznikowy metal w wykonaniu samych pań) i Shinedown (miałem na nich fazę w czasach licealnych i chyba do nich wrócę).

No dobra, ale miało być o spełnianiu marzeń. A to marzenie nazywało się Avenged Sevenfold. Chociaż już wiele lat temu się z nimi minąłem muzycznie, to nie mogłem sobie darować okazji by wydrzeć się do Afterlife, A Little Piece Of Heaven, Nightmare, Hail To The King czy Bat Country. Sam fakt spojrzenia Shadowsowi w oczy był dla mnie jak katharsis. Czy zacznę ich znowu słuchać jak za młodu? Prawdopodobnie nie. Ale czy wyszedłem z tego koncertu szczęśliwy jak dziecko? Oczywiście!!!


DZIEŃ DRUGI (czwartek 12.06)

Tu znowu jedno odhaczone marzenie, jeden odkładany sprzed lat must-see i kilka ciekawostek dla zabicia czasu. Marzenie tego dnia nazywało się Slipknot! Tak, tu znowu było coś dla mego wewnętrznego nastolatka, którego starszy brat zmuszał do słuchania tego zespołu. No i wreszcie się przekonał że warto było słuchać. Kapela Corey’a Taylora jest w wyśmienitej formie. Aż przykro że w tym roku omijają Polskę.

IDLES – powiem tak… na następny ich koncert chcę klubowy. To nacechowane politycznie i społecznie darcie mordy i szarpanie strun jest epickie… ale w pełnym słońcu jakoś nie czuło się tej mocy. Eagles Of Death Metal których nie podejrzewałem że zobaczę, bo pierwotnie mieli clash z wyżej wymienionymi Idles, a tu nagle… z powodów logistycznych przesunęli ich trzy godziny wcześniej! Bosko! Łapię miejsce pod samą sceną i mam Hughesa na wyciągnięcie ręki (i go nawet za rękę łapię!). Cudowny koncert pełen rockowej miłości! Na sam koniec wpadły dwie elektro imprezy, każda inna i równie angażująca. Marc Rebillet samplujący i mixujący odgłosy własne i odgłosy publiki (zajebisty performance!) i Sullivan King który serwował drum’n’basowy rozjeb. Nie sądziłem że będę w stanie tak szaleć do późna!

Reszta do podsumowania po jednym zdaniu. Dayseeker – too much emo. Superheaven – nudno i drętwo. Currents i Static Dress – dobre technicznie, ale nie mój typ metalu. Lorna Shore – zespół który niedługo będzie godny statusu headlinera, grają solidnie i potężnie.


DZIEŃ TRZECI (piątek 13.06)

Dwa dni biegania, jeden dzień odpoczynku, potem znowu dwa dni biegania – tak wygląda idealne festiwalowanie w moim wypadku. RFP mi to akurat zapewniło swoim lineupem, gdzie dnia trzeciego nie było żadnego koncertu na którym mi zależało. Co nie znaczy że było źle, wprost przeciwnie. Po prostu nigdzie nie miałem ciśnienia by zostać na całość lub pchać się w pierwsze rzędy. Ale to drugie o dziwo jest bardzo proste, bo np. na In Flames i Ewie Farnej udało mi się piętnaście minut przed startem stanąć tuż przy barierkach.

No właśnie, skoro już przy tym jesteśmy – Ewa Farna. Jej obecność w lineupie budziła niezłe emocje. I tak jak podejrzewałem – największy fun z tego koncertu polegał na tym, że Ewa po prostu robiła popowy występ z tancerzami i hitami, a słuchali jej ludzie w koszulkach In Flames, Sepultury i Nirvany. I ci wszyscy ludzie bez wyjątku śpiewali te hity Farnej na całe gardło. Po czesku oczywiście, ale dla obecnych na miejscu Polaków Ewa wykonała EWAkuację. In Flames w Polsce byli headem na Mystiku, tutaj jako „zaledwie” gwiazda Maina grająca tuż przed headlinerem. I powiem szczerze – na headlinerów tutaj też by się nadali. Zespół zagrał przebojowo i mocno, a publiczność zgotowała im tak gorące przyjęcie, że Friden się autentycznie wzruszył.

No i gdyby jeszcze rok temu ktoś mi powiedział że zobaczę na żywo Sex Pistols – albo przynajmniej 3/4 Sex Pistols – to bym mu kazał się puknąć w łeb. Aż tu nagle trasa z Frankiem Carterem na wokalu. I po koncercie jestem pewien jednego: Rotten w tym zespole już nie jest potrzebny. Frank ma w sobie wystarczająco dużo punka. A usłyszeć na żywo Pretty Vacant i God Save The Queen – jestem szczęściarzem że tego doświadczyłem. No i wcześniej jeszcze zobaczyłem chłopców z czeskiego I Love You Honey Bunny, których nie mogłem zobaczyć jak wpadli na Next Fest do Poznania, więc nadrobiłem. I świetnie się bawiłem!


DZIEŃ CZWARTY (sobota 14.06)

This is what you asked for! Tak, na to właśnie czekali wszyscy obecni na festiwalu. Nie przesadzam – bilety jednodniowe na sobotę zeszły na pniu, a tłum pod sceną zaczął się formować już dwie godziny przed… Ale po kolei.

Niezobowiązująco poszedłem na Lovejoy (zdecydowanie nie mój vibe) oraz na Chloe Slater (niczego nie oczekiwałem, a dobrze się bawiłem), by dotrzeć wreszcie na Sigrid, na którą czekałem bardzo! I miałem wrażenie, że ona sama bawi się lepiej niż publiczność pod sceną (którą to w lwiej części stanowili hardkorowi fani LP). Przyznała otwarcie, że „bycie w jednym lineupie z Linkin Park nie było na jej bingo karcie na 2025”, ale dostarczyła fajne żywe popowe granie. Z ochotą wpadnę na nią w Polsce! Zdążyłem skoczyć jeszcze na australijski Battlesnake (zmieszanie Nocnego Kochanka z Behemothem), a potem na chwilkę Refused (świetnie technicznie), by wreszcie zaliczyć Biffy Clyro. I przyznam szczerze – wynudziłem się na śmierć. I przepraszam za sztampę, ale inaczej nie podsumuję: nie rozumiem fenomenu.

Wymęczyłem się na BC, tylko po to by móc zająć dobre miejsce na LP. Podejrzewałem, że po Biffy jakaś część publiczności pójdzie gdzie indziej i wróci później na headlinera. To podejście sprawdzało się z innymi koncertami na tym festiwalu… ale tu w ogóle! Po BC niemal nikt nie ruszył się z miejsca, a wręcz zrobiło się gęściej! Widać było, dla kogo tu wszyscy przyszli.

Tak, to był mój pierwszy koncert Linkin Park w życiu. Więc oczywiste jest to, że to było dla mnie doświadczenie bardziej fanowskie i emocjonalne, niż tylko „koncert do zobaczenia”. Usłyszałem na żywo In The End, Faint, One Step Closer, Bleed It Out i te wszystkie hity które wrzeszczałem jako młody chłopak. No i sprawdziłem jak daje sobie radę z tym repertuarem Emily Armstrong. I złego słowa o niej nie powiem. A materiał z From Zero zagrany na żywo (głównie single) daje równie mocnego kopa co czasy Numb i Crawling. Jest na co czekać na tym Open’erze.

A na dobitkę jeszcze Fontaines D.C., które pokazało, że nie trzeba się mizdrzyć do publiczności, zachęcać do klaskania i krzyczeć co utwór „make some noise”, żeby koncert festiwalowy był lepszy. Wystarczy po prostu dosadnie wyśpiewać i powiedzieć co trzeba. A materiał tych gości (zwłaszcza z albumu Romance) mówi wystarczająco dużo.


BIRTHDAY DAY (niedziela 15.06)

W niedzielę pole namiotowe wyraźnie pustoszało. Nie dziwota, nie każdy ma siłę na imprezowanie aż tyle dni z rzędu (po tym co przeżyłem na Sziget – doskonale rozumiem). Muszę też przyznać, że nigdy nie miałem w planach zobaczyć Guns N’ Roses. Nie uwzględniałem ich w koncertowych planach, choć oczywiście bardzo szanuję dorobek i znam największe hity zespołu. I oczywiście znam wszystkie plotki o charakterku lidera, przez którego koncerty zespołu potrafiły opóźniać się nawet kilka godzin. Ale w sytuacji kiedy na festiwalu dołożyli ich na dodatkowy dzień, dając mi ich wręcz na tacy i to za bardzo małe pieniądze, pomyślałem „no dobra, teraz albo nigdy, lepszej okazji nie będzie”. I tak oto zobaczyłem po raz pierwszy w życiu Axla, McKagana i Slasha na żywo.

Ten koncert trwał aż 3 godziny i mam wrażenie, że o jedną godzinę za długo. Set bardzo nierówny i męczący – po kiego grzyba grają takiego kaszana jak Absurd i rzeczy z Chinese Democracy? Nie wspominając już o niektórych coverach – Live and Let Die i Dylana w setliście rozumiem, ale po co jeszcze I Wanna Be Your Dog i Down On The Farm? Niektóre wręcz masturbacyjne popisy Slasha nudziły niż ciekawiły (bez nich byłoby z pół godziny krócej). Axl zaczął koncert w naprawdę dobrej formie wokalnej i naprawdę byłem pod wrażeniem, że ten skubaniec jeszcze potrafi. Ale po drugiej godzinie intensywnego śpiewania już łapał ostrą zadyszkę i Paradise City na koniec już zwyczajnie nie dawał rady zaśpiewać. Czy cieszę że zobaczyłem na żywo Gunsów? Tak. Czy będę chciał to powtórzyć kiedykolwiek? Raczej nie.

A z pozostałych występujących tego dnia muszę pochwalić dziewczyny z The Warning (rozniosły kiedyś scenę Pol’and’Rocka i tu zrobiły to samo), japońskie Crossfaith (zajebista impreza na koniec) oraz otwierające scenę Dirty Honey (gatunek który nazywam „kalifornijskim graniem”).


30. edycja Rock For People odbyła się na pełnym rozpie*dolu godnym podziwu i prawdziwego świętowania tych trzech dekad festiwalu. To co, jedziecie tam ze mną w 2026?

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *