Kiedy na poprzedniej płycie postanowiła robić imprezę taneczną w saloonie w Nashville, to miałem ochotę kląć i zabić każdego, kto jej na to pozwolił. Na szczęście, rok później się ogarnęła, a wraz z wydaniem nowego „the best of” i trasą festiwalową (wśród której były Open’er i Glastonbury) chyba sobie przypomniała za co pokochały ją miliony ludzi. A ponieważ światowa pandemia jest okresem gdzie jedni są płodni twórczo, a drudzy pragną pocieszenia, to równanie jest proste – Kylie Minogue robiąca disco jest nam dziś niesłychanie potrzebna.
Patrząc na dyskografię Kylie, można odnieść wrażenie, że jej relacje z disco/dance są jak w starym małżeństwie. Siedzi w tej strefie komfortu z przyzwyczajenia (i dobrych wyników sprzedaży) od lat, a co jakiś czas postanowi obrazić się na swój pomnik, by chcieć sobie postawić nowy – raz próbowała z trip-hopem (Impossible Princess), jeszcze kiedyś był house (Let’s Get To It), ogrywanie starych hitów z orkiestrą (The Abbey Road Seesions) a o ostatnich zabawach z country to ja naprawdę chcę zapomnieć (Golden). Niemal zawsze kończyło się to dla niej komercyjnym niebytem, po którym – być może z podkulonym ogonem – wracała do trzaskania dance-popowych przebojów. A ponieważ ostatnie miesiące zmuszona była siedzieć w domu (jak my wszyscy) głównie zdana sama na siebie, to nauczyła się inżynierii dźwięku oraz wokali. Dając nam w ten sposób album, który samym tytułem mówi nam wszystko. Ponad wszystko DISCO.
Kylie na brzmieniach tanecznych zjadła zęby już na początku kariery, ale trzeba przyznać – jej początki z I Should Be So Lucky i Better The Devil You Know dziś brzydko się zestarzały. Jej disco/dance zaczęły mieć ręce i nogi na początku lat 2000, kiedy wszyscy niezależnie od płci i wieku tańczyliśmy do Can’t Get You Out Of My Head i Spinning Around. Za to najnowsze DISCO jest… no po prostu disco na pełnym basie i syntezatorze.
Nie dostajemy nic więcej od prawie godziny porywających do tańca brzmień. Momentami jest tu mocny Daft Punk (Supernova, Where Does The DJ Go?), a singlowe Say Something i Magic są jak żywcem wyjęte z płyt Donny Summer. Mój kumpel w Last Chance dosłuchał się nawet Abby. Handclapy, kliki i modulacje głosu ścielą się tu gęsto. Cięzko nawet cokolwiek wyróżnić od reszty, bo – przepraszam, jeśli to zabrzmi brutalnie – wszystkie utwory stylistycznie są takie same. I oczywiście, że Kylie w tym zestawie bardzo do głosu i twarzy, bo za co innego ją pokochaliśmy?
Tym co gubi ten album to brak jakiegoś wytchnienia, bo Kylie przez cały czas nam mówi „tańcz!”. Więc nie zdziwię się jak ktoś powie, że wszystkie utwory mu się zlewają w jedno i nie da rady odsłuchać całości za jednym zamachem. Bo łatwo nabawić się niestrawności tą dyskoteką, ale moim zdaniem – ona jest warta takiego kaca, bo potrzebujemy dziś takiej imprezy jak mało kiedy.
Muzyczne inspirowanie się końcówką ubiegłego wieku jest dziś na topie z prostego powodu – dzieciaki/młodzież wychowani na tych brzmieniach w większości są dziś dorośli i to ich pieniądze napędzają rynek. Dlatego ten trend nie skończy się prędko, ale… czy Kylie kiedykolwiek z niego tak w 100% wyszła? No właśnie. I to jej daje tutaj przewagę. Bo ona nie wskakuje nagle żeby się wybić na obecnej modzie – ona w niej już od dawna jest. Siedząc na złotym tronie pośrodku parkietu w swojej bezpiecznej strefie komfortu.