Gdybyśmy teraz posłuchali wszystkich albumów Brodki w kolejności ich wydania i nie znając ich autorki, to przy każdym krążku byśmy postawili inne nazwisko. Tak samo przy każdym albumie Moniki – od drugich Moich piosenek począwszy – stawiano formułkę o „nowej dojrzałości i świadomości” artystki, ale mam wrażenie, że po Clashes takich sformułowań dostaniemy apogeum. Sęk w tym, że najnowsza próba wpasowania się w estetykę zahaczającą o młodszą PJ Harvey z domieszką Lykke Li ze szwendającą się w okolicach studia Bjork nagrywającą Voltę tym razem nie jest mocno przekonująca. OK, starczy porównań do koleżanek z branży, przejdę do sedna – Clashes mnie zanudziła.
A pierwsze ujawnione Horses mnie wkurzyło. Nie „rozczarowało” lub „zdziwiło” – wręcz wkurzyło. Uznajcie mnie za dinozaura, ale singiel to powinien być kawałek reprezentacyjny (jak jest przy okazji chwytliwy dla ucha, też dobrze) dla brzmienia nadchodzącej płyty, który ma ją najmocniej określać. Bo jeśli taki miał być ten album, to ja już wtedy na nim postawiłem krzyżyk. Następne Santa Muerte, które lekkością nieco przypomniało coś z Grandy, już zdołało mnie uspokoić, ale pokazało jasno – Brodka zapragnęła kolejnego eksperymentu. Tym razem okraszonego ciężkim brzmieniem, ale wciąż spod znaku pop.
A utworów podobnych do tych singli jest niemało, bo Clashes zdominował mrok. Kościelne dzwony, elementy trip-hopu, plemienne dźwięki perkusyjne, gęsto sączący się bas – tego na albumie mamy od groma. Can’t Wait For War rozwija się w stylu doom-popu, Holy Holes próbuje się wgryzać ostrymi shoegaze’owymi sprężeniami, a Funeral czy Hamlet to niemal zrzyna z Dead Can Dance. Ogół jest taki, że Brodka wymyśliła siebie jako debiutująca indie-popową duszyczkę. A mi to totalnie nie robi. W trakcie słuchania tych wielu bliźniaczych do siebie kawałków częściej patrzyłem na zegarek niż tracklistę.
Żeby nie było, że tylko narzekam – My Name Is Youth to całkiem nieźle zaaranżowany garage-punk z mocnym skandowaniem (udział w Męskim Graniu parę lat temu chyba miał z tym coś wspólnego), w podobnym klimacie mamy poprzedzające Up in the Hill. I niestety, są to jedyne kawałki które swoimi riffami wnoszą coś nowego do klimatu płyty, który w całości jest bardzo ciężki i niełatwy do przyswojenia. A co najważniejsze – zupełnie nieskładny w całości, zwłaszcza w kontraście z piskliwym – bo nasza bohaterka zamiast śpiewać głównie próbuje się bawić wysokością swoich rejestrów – głosem Moniki.
Absolutnie nie zdziwię się, jeśli jeden z niewielu polskich powodów do dumy polskiego „Idola” w trakcie trasy promującej nowy album, całkowicie odetnie się od poprzednich dokonań i postawi wyłącznie na nową stylistykę. Mroczną, niepokojącą, surową. I będzie to zrozumiałe. Może to jest recepta na sukces Moniki na zagranicznych rynkach. Ale to jej wejście w mrok nie jest dla mnie zrozumiałe. Zapalmy jej chociaż świeczkę, bo w tej drodze może się jeszcze nie raz potknąć w ciemności.
5/10
Co za debilna recenzja. Nie dziwota, że ambitnym muzykom trudno coś w Polsce osiągnąć, skoro za pisanie recenzji biorą się zazdrośnicy, którzy jarają się tym, że potrafią wymienić kilka „alternatywnych” nazwisk i słuchały Volty Bjork. No ale nie, oczywiście, lepiej, żeby Brodka trzymała się klimatów z Grandy, pozostając na zawsze w klimatach na poziomie płytkiego intelektualnego brodzika… Po co równać do najlepszych i się rozwijać, przecież to nie ma sensu…
ja się w pełni zgadzam – strasznie smętna nuda – Brodka usilnie wydaje albumy zupełnie odcięte od ok singli – to co jest na płycie ma się nijak do piosenek, którymi się promuje. Na domiar złego ta surowa estetyka jest ewidentnie wymuszona bez własnej tożsamości – jakieś bjorkowe instrumenty głosowe, brzmienia sprzed lat i ubogie podkłądy perkusyjne – żeby to chociaż miało jakąs melodykę to nie – zwykłe tam proste la lala na kilku nutach przedłużane by sprawiać wrażenie mistycznych.
Brodka musi w końcu zrobić spójny album prezentujący równy poziom ale dotąd nigdy jej się to nie udało.
Bardzo powierzchowna recenzja. Autor stwierdził „nie podoba mi się” i próbuje to obronić. Singiel nie musi być reprezentacyjny (chociaż wedle mojej oceny jest). Wiele artystów światowego formatu nagrała albumy, gdzie singiel jest genialny, a płyta to nudy i nic odkrywczego. Album Brodki moim zdaniem jest równy (nie widzę nieskładności w pineskach w przeciwieństwie do recenzenta). Bliźniacze kawałki to tak na prawdę stylistyka albumu. Nie każda płyta musi mieć 12 piosenek od sasa do lasa. Jak by tak było to Pink Floyd, by nie został legendarnym zespołem. Brodka nie szufladkuje siebie. Mogła spokojnie nagrać „Grande 2” i zarabiać na tym, ale pokazała, że jest artystką i woli kombinować z brzmieniem czy to się komuś podoba czy nie. Za to trzeba ją pochwalić, ponieważ muzyków na naszym rynku, którzy kopiują siebie pełno leci w radiu. Jeśli autorowi Brodki wokal wydaję się piskliwy to na pewno nie jest fanem Kate Bush, ale jej albumy jakoś też stały się legendarne :) Co do tego, że Brodka zmienia stylistykę i pewnie taka będzie na koncertach… No cóż, chyba wielu jest artystów, którzy nagrali nowe albumy i resztę swojego materiału przearanżowali na cel nowej trasy koncertowej. To nie jest jest minus, tylko może być jedynie plus, bo mówi to nam, że artysta jest świadom swojego wizerunku scenicznego. Mam wrażenie, że recenzent boi się zmian i woli włączyć sobie „Grande”, bo to już zna tak jak bohater „Rejsu” Piwowskiego ” Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem” :) Polecam w takim razie włączyć sobie Grandę jeszcze raz :)
Recenzja jest subiektywną opinią recenzenta. Nie trzeba tego atakować, bo to normalne, że ktoś ma inne spojrzenie na muzykę. Jeśli ktoś traktuje recenzję jak wyrocznię, to nie wyrósł chyba z poziomu gimnazjum. Poza tym zauważyłem, że jest taki temat tabu na rodzimym rynku „Nie wolno krytykować Brodki, dziewczyna się namęczyła, chce kariery zagranicznej, dużo włożyła w ten album”, ale co z tego. Jak komuś coś zlecasz i to spieprzy, to też mu powiesz „Spoko, namęczyłeś się tyle lat, więc nie mogę tego krytykować”. Z drugiej strony dobra muzyka obroni się sama, więc zobaczymy po roku, jak to jest z tym albumem. Dla mnie stylistyka nietrafiona, Brodka zabiła swój największy atut, jakim jest energia i zadziorność, coś co pojawia się w kawałkach „My name is youth” i „Up in the hill”.
Idiotyczne są opinie typu „A to to zrzyna z tego”. Niestety, im ktoś więcej słucha muzyki, tym więcej takich „zrzyn” dostrzeże, bo dzisiaj jest niemal niemożliwe, żeby być ciągle oryginalnym. Pytanie tylko co się już słyszało, a czego jeszcze nie. Skąd wiesz, że Twoi idole to też nie „zrzyny” z czegoś, czego nie słyszałeś?