A gdyby tak wszystko pierdolnąć i pojechać na Woodstock?

A gdyby tak wszystko pierdolnąć i pojechać na Woodstock? post thumbnail image

Muszę się przyznać do czegoś, czego świadomość możecie już mieć. Osobiście, to dla mnie co roku powód do wstydu oraz coroczna osobista porażka.

Nigdy w życiu nie byłem na Przystanku Woodstock.

W obecnej erze wysypu festiwali wszelakiego typu – od stricte gatunkowych po różnorodne, po wielodniowe i jednodniowe, bliższe i dalsze – Woodstock jest czymś wyjątkowym. Obecnie przed wyjazdem na jakikolwiek festiwal dokładnie się bada line-up, sprawdza różne opcje dojazdu, oblicza wszelakie koszta (biletu, zakwaterowania, przeżycia – bo jeść coś trzeba w międzyczasie) – i tak się powoli przebiera w ofercie mnóstwa polskich imprez. A na Woodstock się nie analizuje niczego – sprawdza się kiedy w tym roku wypada, sprawdza się o której odjeżdża Woodstockowy pociąg, zabiera się rzeczy i w drogę. Po prostu. Woodstocka się nie analizuje „czy warto czy nie warto”, jak np. Open’era czy OWF. Po prostu się na niego jedzie.


O Przystanku Woodstock marzę już od dobrych kilku lat. Pierwszy raz usłyszałem o nim za czasów gimnazjum – oczywiście wyłącznie w kategoriach największej patologii. Same ćpuny, pijaki i zdegenerowana młodzież, która dziewięć miesięcy później zostaje rodzicami nie mają nawet 17 lat. Obraz ten wyparły mi ze świadomości dwie znajome z technikum (jeśli to czytają, to je pozdrawiam serdecznie!), które przedstawił mi wizję zupełnie innego Przystanku Woodstock. Zbiegło się to też z moim skręceniem gustu w stronę metalu i rocka, głównie polskiego.

Gdyby ktoś z lat 80. nagle zjawił się na jednym z obecnych festiwali, poczułby się co najmniej dziwnie. Wszędzie zagrody i ogrodzenia. Inna strefa do picia piwa, inna strefa do tańczenia, inna strefa do żucia gumy. Nie można wnosić tego, tego, tamtego. I ta muzyka, która ma chyba za zadanie wprowadzić w jakiś trans, zmusić do czegoś (cholera wie do czego). Tak zapewne poczułby się jakikolwiek hipis wyjęty z planu musicalu „Hair”. Z jednym wyjątkiem – na Woodstocku właśnie. Bo tam człowiek jest maksymalnie wolny, na ile pozwala mu to przyzwoitość i szacunek do drugiego człowieka. A z tym drugim nie ma wielkiego problemu, zwłaszcza jak ze sceny organizator co chwila nawołuje do wzajemnego szacunku i przyjaźni.

Od lat Jurek Owsiak powtarza że Przystanek „nie był, nie jest i nie będzie wyścigami popularności”. Mimo że od lat zaczynają tam grać coraz większe gwiazdy światowej sceny (Anthrax, Manu Chao, Sabaton, Guano Apes, Papa Roach, The Prodigy), to nikt nie odnosi wrażenia że „znowu to samo co wszędzie indziej”. Brak też jakichkolwiek zarzutów o „sprzedanie się” czy „porzucenie ideałów” (które co roku słyszy się przy okazji np. festiwalu w Jarocinie). I, nie ma co ukrywać, wielu też kusi perspektywa dobrej zabawy za darmo.

W tym roku znowu mi się nie uda powiedzieć „pierdolę wszystko, jadę na Woodstock”.
Może za rok.

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *