Wszyscy zgodzimy się z tym, że jest to największa studencka impreza na skalę kraju – chociaż kto wie, czy i nie na skalę Europy. Ursynalia organizowane przez Zarząd Studentów Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego tegoroczną edycją dały nam do zrozumienia, że nikt nie zamierza składać broni w walce o tworzenie wielkich wakacyjnych festiwali rockowo-metalowych.
W piątek, szaleństwo na scenie głównej jako pierwsze rozkręciło The Sixpounder. Mimo stosunkowo niewielkiej publiczności, porządne metalowe granie spod polskiej bandery zaskarbiło sobie uznanie studentów i nie-studentów. Wokalista przyznawał ze sceny, że zaskoczyła go frekwencja na koncercie, ale pachniało to zwykłą kurtuazją. Tak czy siak – zagrali z sercem i mnóstwem energii.
Na następnego na scenie Jelonka nie czekało się długo. Skrzypek i jego kapela są od lat swoistą wizytówką całej imprezy – wszyscy wiedzą że zagra na Ursynaliach, ktoś ponarzeka że „rany, on znowu tutaj!”, ale koniec końców publiczność będzie szaleć jak im kapela rozkaże i zagra. Nie inaczej było i tym razem, gdzie publiczność od pierwszych riffów i dźwięków skrzypiec porwała się do zabawy. A sam Michał Jelonek niezmiennie powalał swoim urokiem osobistym, które ktoś postronny zdiagnozowałby jako przyczynę do umieszczenia lidera grupy w szpitalu psychiatrycznym. Każdy jego słuchacz doskonale wie, że na jego występy człowiek głównie idzie, by sobie połamać kark i kości. I robi to z wielką ochotą. Po tym występie na scenie pojawił się rektor Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego i nastąpiło uroczyste przekazanie studentom kluczy do bram uczelni.
Tymczasem, na mniejszej scenie rządziły zespoły z gatunku młodziaków z Call The Sun i rodzimych Domowych Melodii. Publiczność (jak łatwo się domyślić, głównie w wieku studenckim) rozproszona po całym kampusie stała w kolejkach po piwo czy jedzenie (swoją drogą, jeden z foodtrucków serwował świetne burgery!), beztrosko odpoczywała na trawce, poszła się bawić pod Open Stage lub cierpliwie trzymała miejsce przy barierkach sceny głównej, gdzie miał po dłuższym czekaniu wkroczyć zespół Skindred.
Powiem szczerze, na temat brytyjskiej kapeli niewiele wiedziałem, a przez to oczekiwań wielkich nie miałem. I całe szczęście, bo był to zdecydowanie najlepszy występ tamtego wieczora! Grupa wykonywała niezły nu-metal z domieszką brzmień reggae i dancehallu (łomatkobosko, kocham takie połączenia!), wokalista Benji Webbe robił z publicznością co chciał, a ta odwdzięczała mu się gromkimi okrzykami i świetną atmosferą. Ochroniarze mieli ręce pełne roboty przy wyławianiu kolejnych osób płynących na fali. Bez strachu mogę nazwać występ Skindred najlepszym koncertem tamtego dnia.
Kiedy Skindred kończył swój rockowy show, na Open Stage publika skakała ochoczo do… disco-polowych rytmów zespołu Piękni i Młodzi. Walorów artystycznych tej muzyki nie będę oceniał, ale jak publiczność się nieźle bawiła, to znaczy że było tak jak być powinno na imprezie studenckiej. Następne później Farben Lehre zmieniło ten klimat na swój reggae-rockowy. Wojciech Wojda, mimo swoich niecałych 50 lat, ma energii i wigoru tyle co niejeden nastolatek skaczący w pogo. A repertuar grupy niezawodnie sprawdził się na Ursynaliach. Tymczasem, na scenie głównej struny prężyła Chemia.
Urwałem się z Farben Lehre, by nie przegapić niczego, co wraz ze swoją ekipą zaserwuje Simone Simons. Było już po 22, przez co na kampusie SGGW nieco się ochłodziło (ale trzeba przyznać, że przez cały dzień pogoda dopisała rewelacyjnie). Liczyłem że Epica mocno rozgrzeje publiczność, ale z bólem przyznaję że niekoniecznie się to udało. Co nie świadczyło o złej jakości koncertu. Przeciwnie – muzycy grzali ostro, Simone zniewalała głosem – zarówno w starszym repertuarze (nie zabrakło zarówno Unleashed jak i Storm The Sorrow), jak również utworami z najnowszego z The Quantum Enigma – szczególnie w genialnym na wstępie The Second Stone. Czemu zatem publiczność nie była tak rozszalała jak przy Skindredzie czy Jelonku? Może po prostu repertuar Epiki nie pasował do mocnych festiwalowych szaleństw. Bo do niczego nie można było mieć zarzutu.
Kiedy na Open Stage szalał Kamil Bednarek, na Monster Energy Stage rozstawiała się Coma, która miała zakończyć pierwszy dzień Ursynaliów. Zaczęli dość nietypowo jak na koncert juwenaliowy, bo od trwającego 10 minut Ekharta. Cały koncert nie był skrojony pod przypadkową publiczność znająca Comę głównie z przebojów, która czekała na Na pół, Los cebula i krokodyle łzy czy Wolę istnienia, a zamiast tego dostała Ciszę i ogień, Jutro czy Transfuzję. Z przebojów wybrzmiały tylko Deszczowa piosenka i Spadam. Po tym koncercie tłum na kampusie Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego rozszedł się do środków komunikacji publicznej i akademików. Głównie w wyśmienitych humorach i z chęciami na dalszą zabawę.
Dnia drugiego rządziła już znacznie cięższa muzyka. Zaczęło się od ładnie grzejących Unearth i Venflon, z czego ten pierwszy miał drobną przewagę w postaci znacznie liczniejszej publiczności pod sceną. Muzycy z rodzimego Venflon robili dobre miny do niezbyt entuzjastycznej garstki ludzi.
Na Open Stage przez cały dzień natomiast królowała muzyka lżejsza pokroju garażowego rocka Westwood, coverbandu Antyradia i nieźle aspirującego post-rockowca zwanego Miro, by na sam koniec oddać władzę Sokołowi z Marysią Starostą.
Wracamy do sceny głównej. Wszystko zmieniło się, kiedy na scenę wkroczyło Hatebreed. Już od pierwszych riffów Jamey Jasta i jego ekipa zarządziła, że nie będzie brania jeńców. Jamey w świetnej formie wokalnej migiem nawiązał kontakt z publicznością, organizowął mosh-pit, a to wszystko w rytmach takich miotaczy jak Destroy Everything, Live For This czy Smash Your Enemies – kapela zasadniczo zrobiła publiczności przekrój przez całą swoją dyskografię. Hatebreed tamtego dnia zabrało koronę Monster Energy Stage i nie oddało jej do samego końca Ursynaliów.
Warto dodać, że muzycy Hatebreed byli mocno podekscytowani grania przed legendą death metalu, bowiem nazwa Napalm Death wielokrotnie padła z ust Jamey’a. Kiedy Napalm Death rozpoczęło grę, kampus SGGW rozbrzmiał – przepraszam, ale bardziej adekwatnego słowa nie mogę znaleźć – rozpie*dolem. W najlepszym tego słowa znaczeniu. Jednak słychać było, że 45-letni Mark Greenway już nie ma takiej werwy jak przed dwudziestu laty. Im dalej występu, tym bardziej łapał zadyszkę i zwyczajnie się męczył.
Zanim Guano Apes zaczęło występ, miałem głęboką nadzieję że występ nie zostanie zdominowany przez utwory z ostatniej, kiepskiej płyty kapeli. I, na moje fanowskie szczęście, ursynaliowa gawiedź usłyszała z niej tylko cztery utwory (w tym singlowe Close To The Sun), które w wersji live zabrzmiały znacznie potężniej. Ale to nic dziwnego, w końcu tym zawsze charakteryzowała się muzyka ekipy Sandry Nasic. Właśnie, Sandra. Mimo dobiegającej 40., wokalistka wciąż zdumiewa umiejętnościami wokalnymi, figurą i nastoletnim zadziorem. W kwestii repertuaru, najmocniej fanami zawładnęły klasyki Guano Apes, jak Open Your Eyes, You Can’t Stop Me i niezawodne na finał Lords Of The Boards tłumnie odśpiewane przez zgromadzonych na kampusie uczelni. Nowszy repertuar został przyjęty nieco chłodniej, ale przy Fake czy Sunday Lover też można było rozkręcić niemałe pogo.
Tym oto akcentem ja zakończyłem swoją przygodę z Ursynaliami. Ale wyłącznie dlatego, iż moje mięśnie i płuca domagały się solidnego wypoczynku. Inaczej, ochoczo posłuchałbym nawet Sokoła czy The Quemists.
Ursynalia pomału odzyskują splendor i pozycję z dawnych lat, zanim na festiwal spadła masa wpadek podczas edycji 2013. Grunt, że Samorząd Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego wciąż się nie poddaje i chce tworzyć najpotężniejsze polskie juwenalia. Tegoroczna edycja bardzo im w tym pomogła.
Wszystkie zamieszczone tu zdjęcia są mojego autorstwa