Szach-mat!

Szach-mat! post thumbnail image

Mój stosunek do Faith No More mogę określić prostymi słowami: kocham ich kiedy są ze mną. Znaczy to mniej więcej tyle, że nie wracam często do ich płyt, nie znam na pamięć ich najlepszych numerów, ale kiedy tylko rozbrzmiewają pierwsze takty Annie’s Song, Falling To PiecesEasy, mogę tylko rozłożyć szeroko ramiona, zamknąć oczy i powiedzieć głośno „panowie – jestem wasz, róbcie ze mną co chcecie”. Dokładnie tak samo reagowałem na Sol Invictus.

A nie ukrywam, też nieco się bałem przed nadejściem nowego FNM. Pierwsze ujawnione single Matador i Motherfucker nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Dopiero Superhero sprawiło, że krew zaczęła mi szybciej płynąć. Na tyle skutecznie, że ponownie zaufałem Faith No More i czekałem jak na szpilkach na Sol Invictus. Apetyt mocno rósł, nawet w miarę niejedzenia.

Przed premierą albumu, utkwiła mi w głowie wypowiedź Mike’a Burdina, że cieszą się że wydają album własnym nakładem bo – jego zdaniem – wielkie wytwórnie chciałaby od nich tylko przebojów. Dlatego tym bardziej po pierwszym razie z Sol Invictus uderzyło mnie to, że album jest cholernie przebojowy. Do tego stopnia, że zaryzykowałbym nazwanie go – bluźnierczo – pop-metalem! Serio, dawno nie słuchałem albumu który byłby w jednoczesnym stopniu tak rozwijający się w brzmieniu i chwytliwy jednocześnie. Nie, tu nie ma hitów i radiowych ballad. Cała płyta to łapiąca za ucho ostra rozwałka.

Pierwszy z brzegu przykład – Superhero, które jest podręcznikowym FNM. Solidny bas i riff z klawiszowym motywem plus z łatwością skaczący po tonacjach Mike Patton. Niewątpliwie flagowy numer całej płyty. Podobny zabieg mamy też np. w Rise Of The Fall, które jest jakby ukłonem w stronę Led Zeppelin. Takim nieśmiałym, bo po chwili Jonowi Hudsonowi zaczyna się nudzić spokojniejsze granie. Równie nośnie brzmi ćwierć-balladowe Sunny Side Up z rewelacyjnie wrzeszczącym Pattonem.

Część dalsza świetnych zabiegów to również doom-rockowe Seperation Anxiety z kąśliwym riffem w roli głównej, Matador (w wersji studyjnej brzmiący lepiej niż w wersjach koncertowych!) gdzie niepokojący klawiszowy wstęp zamienia się dowództwem z soczystą perkusją, From The Dead z atmosferą country i Motherfucker, sięgające do korzeni kapeli z czasów Angel Dust. Ale też są tu rzeczy wręcz niestrawne, jak zupełnie niepoukładany utwór tytułowy i Cone Of Shane, gdzie nie wypalił zamysł na łączenie metalowego patosu z późniejszym przyspieszeniem tempa.

Postawmy kropkę nad i mówiąc to głośno i wyraźnie: nowe Faith No More zeżarło w tym roku całą rockową konkurencję. Udowodniło – być może totalnie nieświadomie – że nawet wypuszczając na singiel utwór zatytułowany „skurwysyn”, mają taki sam potencjał na podbicie ludzkich umysłów jak wykonując dwie dekady temu Midlife Crisis. Szach i mat.

9/10