Florence Welch zdjęła zwiewne piękne suknie i baleriny, a zamiast tego założyła spodnie oraz pierwszą lepszą z brzegu koszulę. Tak można by opisać przemianę, jaką przeszła artystka na swoim trzecim albumie. Bo, nie ma co ukrywać, ten zespół to przede wszystkim ona. Nawet jeśli z tyłu okładki albumu w wersji fizycznej jest dopisany przydomek Isabelli Summers. Gwiazdą jest Florence i to jest jej płyta.
Uwielbiam Lungs i Ceremonials, ale obie płyty rudowłosej damy cechowały się dla mnie jednym – brakiem konsekwencji w całości. Obie niby były nacechowane romantyzmem i elementami mistycyzmu czy motywami walki radości ze śmiercią, ale jako całość (już chyba zdążyliście przywyknąć że inaczej muzyki nie umiem oceniać) nijak się ze sobą nie kleiły. Dostałem to dopiero na How Big, How Blue, How Beautiful. O co mi dokładnie chodzi? Że wszystkie kompozycje na albumie mają wreszcie jakiś wspólny mianownik, łączą się ze sobą (ktoś tam też idealnie pomyślał w kwestii ułożenia tracklisty) i tworzą coś na zasadzie jednej historii. W tym przypadku mianownikiem jest śpiewanie o sprawach rzeczywistych, materialnych. Krótko mówiąc – Florence zaczęła twardo stąpać po ziemi.
HBHBHB różni się od poprzednich płyt Florence + The Machine – pierwszy singiel What Kind Of Man był tego idealnym obrazem. Zamiast popowego przeboju wzmocnionego chórami (vide single z Ceremonials) dostaliśmy rockową surowość. Rzecz podobnie ma się w lżejszym – ale wciąż silnym – klimacie Ship To Wreck i świetnie rozkręcającym się finalnym Mother, który też zaskakuje nieco prog-rockowym finałem. Oczywiście, Florence przez wszystkie 11 utworów nie przestaje się chwalić możliwościami swoich płuc, ale tylko głupi mógłby na to narzekać.
Queen Of Peace jest tutaj największą perłą. Do orkiestrowego rozmachu pełnego dynamicznych dęciaków i skrzypiec dołączamy blues-rockową gitarę, tamburyn i mamy hita. Mój faworyt na singla, już słyszę te klaskania na stadionach podczas wykonywania tego. Utwór tytułowy również wykorzystuje te patenty, jednak ze znacznie mniejszym polotem, bo najlepsze w nim zostawiono dopiero na finał. Z kolei Various Storms & Saints to genialna rockowa ballada, która niejednemu może się skojarzyć z najlepszymi dokonaniami Fleetwood Mac czy nawet PJ Harvey. Third Eye i Delilah zaczynają się jak sentymentalne wycieczki do ery romantycznego Lungs, ale – na szczęście – już w ciągu minuty dostajemy Florence nie odstającą ani trochę od klimatu singli z tej płyty. W kwestii zawartości deluxe mogę wam polecić jedynie As Far As I Could Get zamieszczone na edycji winylowej. W przypadku Flo rzadko kiedy bonusy dorównywały poziomem oficjalnej trackliście – nie inaczej jest i tym razem.
Powtórzę się – wszystkie utwory, począwszy od klawiszy Ship To Wreck do ostatniego sprężenia w Mother, tworzą spójną historię w brzmieniu, jak i w tekstach. Florence Welch nie objawiła się nam jako delikatna nimfa, a stanowcza i dojrzała dama. Młode dziewczyny i panny zakochane we Florence mogą już bez żalu spalić swoje wianki, a brokat schować do szuflady. Domyślam się, iż wielu z nich może się to nie podobać. Niech tylko raczą zauważyć, że ich idolka już to zrobiła.
8/10