Postanowiłem darować sobie jakiekolwiek dywagacje na temat wczorajszego finału 60. Konkursu Piosenki Eurowizji – nie obchodzi mnie to kto jakie miejsce zajął (ale wielkie gratulacje dla Mansa Zelmerlowa, któremu od początku kibicowałem!), jaki był rozkład głosów od jury i telewidzów oraz jakie byłyby z tego wnioski, dlaczego ten kraj głosuje na tego, a nie na tamtego… Na ten temat zapisano już sporo internetu, ja polecam sprawdzić co na ten temat najbardziej obiektywnie napisał Hubert z Muzyko(b)loga.
Mnie, po tegorocznym finale Eurowizji, zafrapowała inna kwestia. Kwestia, która mnie i moich znajomych poruszyła już po pierwszym półfinale. I też podzieliła.
Z czym najbardziej kojarzy się Eurowizja? Jeszcze parę lat temu był to dla wielu festiwal cyrkowych dziwactw, cudów na kiju, piór w dupie, specyficznej cepeliady, robienia show z naciskiem na szokowanie, durnych kostiumów i klimatu wiejskiego odpustu, na którym triumfy wiedli wykonawcy najbardziej oryginalni nie muzycznie, a wizerunkowo (Ich Troje z zielonymi włosami Michała Wiśniewskiego, Conchita Wurst, zespół Lordi, Verka Serduchka, nawet Donatan i Cleo rok temu). I nawet fani tego konkursu sobie zdają z tego sprawę, oglądając ten konkurs corocznie z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Ale w tym roku to nie była taka Eurowizja.
Konkurs, który kiedyś – w dużej części świadomie – zmierzał w kierunku bazarowego widowiska, w tym roku był poprawny wizerunkowo. Niemal wszyscy reprezentanci postawili na sceniczną poprawność bez robienia śmiesznego widowiska. Nawet utwory wielokrotnie zaskakiwały – utwór reprezentantki Łotwy jest porównywany do FKA Twigs, propozycja Estonii zaskakuje surowością, Belgia wystartowała z utworem podobnym do hitu Lorde (ciekawostka – zarówno Royals Lorde jak i Rhythm Inside powstawały w tym samym studiu), Guy Sebastian pokazał Australię ze światową produkcją, zupełnie inną od standardów eurowizyjnych, a zwycięzca zrobił spore wrażenie wizualizacjami. Wszystkie kraje zamiast na aspekt widowiskowy, wysilały się na aspekt… niemalże artystyczny. Jak im to wyszło – to już każdy oglądający musiał ocenić sam.
Klimat „starej Eurowizji” można było poczuć minimalnie przy występie Izraela (piosenka a’la „hinduskie disco-polo”), Białorusi (popowy patos) i Mołdawii (dyskotekowe szczucie erotyzmem), z czego tylko Izrael pokazał się w finale. Po tym, jak w zeszłym roku triumfy święciła wyróżniająca się drag-queen, chyba w tym roku reszta Europy postanowiła udowodnić, że wygrywa się tu muzyką, a nie wizerunkiem.
Chwilowy trend? Czy może Eurowizja będzie ewoluować w tym kierunku? Z własnej strony, byłbym zdecydowanie za tym drugim. Konkurs Eurowizji jeszcze długo będzie się kojarzył z obciachem, ale jeśli przez długi czas na scenie będziemy widzieć takie finały jak wczorajszy w Wiedniu, opinia o tym konkursie może się dramatycznie zmienić.
PS. Załączone we wpisie występy to moje ulubione wykonania z finału.
Rzeczywiście ciekawa obserwacja. Dotarło to do mnie dopiero po przeczytaniu wstępu. Aminacie do FKA dużo brakuje, bo akurat Brytyjka lubi szokować, zawsze i wszędzie, ale dobrze wiesz, że Łotyszka była moją ulubienicą :)
Może i edycja 2015 pokazała ciekawszą stronę, ale pamiętaj, że w głównej mierze każdy coś odtwarzał, kopiował dobre, acz sprawdzone schematy, choćby Estonia i ballada w stylu Cave’a. Dawno nie oglądałem tak przyzwoitej Eurowizji, ale z wystawianiem opinii się jednak wstrzymuję.