Pośmiertny duet Amy Winehouse z Elvisem. Sanah we wspólnym albumie z Podsiadłą. Edyta Górniak znowu reprezentująca Polskę na Eurowizji. Koncert Eminema w Warszawie. Żadna z tych rzeczy się nie wydarzyła, ale każda z nich jeszcze dwa miesiące temu brzmiała mi bardziej wiarygodnie niż to, co stało się wczoraj. Czyli nowy album The Rolling Stones.
Dla dziennikarskiego obowiązku, żeby było jasne – nie zapomniałem o Blue & Lonesome. Ale też pamiętam, że ten album z 2016 był tylko zestawem coverów standardów bluesowych. Hackney Diamonds jest (niemal) w całości premierowym albumem.
Przez te 18 lat krajobraz i trendy w muzyce, nie tylko rockowej, zdążyły nie tylko wywrócić się do góry nogami, ale też zatoczyć koło. Po tym jak mieliśmy lata przez które przewijały się m.in. dominacja disco i samoświadomego kiczu, rozwój trapu, czerpanie garściami z lat 80. i i nadużywanie syntezatorów, czuję, że w najbliższych miesiącach będziemy obserwować powroty do bardziej organicznego grania, opartego na żywych instrumentach. I tutaj Stonesi z Hackney Diamonds mogą być tymi pierwszymi, co przetarli szlaki dla kolejnych trendów. Świadomie lub nie.
Nie mam pojęcia co tam się zadziało w studiu i co producent Andrew Watt zrobił z Mickiem Jaggerem, Keithem Richardsem i Ronnie Woodem, ale na Hackney Diamonds panowie są w takiej formie, jakby od A Bigger Bang upłynęły maksymalnie 3 lata, a nie prawie dwie dekady! Nawet na Blue & Lonesome nie brzmieli tak… przepraszam, ale inaczej tego ująć nie umiem – młodo! Słychać jak kipi w nich ogień. I słychać też jak się doskonale bawią przy tym.
Zaczyna się jak u Hitchcocka – Angry to trzęsienie ziemi, po którym napięcie ani myśli opaść. Obeznani z dyskografią fani będą zachwyceni. Bite My Head Off czy Whole Wide World brzmią jakby żywcem wyjęte z czasów premiery (I Can’t Get No) Satisfaction. Z kolei Driving Me Too Hard w refrenie i partiach wokalnych od razu przypomniało mi You Can’t Always Get What You Want. Funkujące Mess It Up na koncertach będzie trząść arenami (ten riff!), podobną moc ma Live By The Sword, gdzie fani Eltona Johna od razu poznają jego feeling na klawiszach. Elton udzielił się również w Get Close, ale tam już nieco go przygniotła mocnarna perkusja. Dreamy Skies leniwie płynie, ale to jest taki sam feeling jakby z przeboju Some Girls. Trudno w to uwierzyć, ale temu albumowi brak zapchajdziur i typowych wypełniaczy (których przecież pełno również na dawnych albumach Jaggera i spółki). Każdy utwór jest po coś.
Album w swoim tempie tak pędzi na złamanie karku, że wytchnienia dostarcza dopiero pod koniec. Tell Me Straight z wokalami Keitha Richardsa przywodzi mi na myśl widok starego barda stojącego z gitarą w jakiejś spelunie. Nawet trochę trąci to Johnny Cashem. Sweet Sounds Of Heaven z cudownymi wokalizami Lady Gagi (dlaczego ona tak częściej nie śpiewa?!) jest jedną z najpiękniejszych ballad Stonesów od czasów Angie. Zaryzykuję stwierdzenie – powstał evergreen. Trwa siedem minut, ale kompletnie się tego czasu nie czuje. Wręcz zostaje niedosyt. No i ten finał z Rolling Stone Blues Muddy Watersa (tak, to z tego kawałka zespół wziął nazwę). Jeśli zarejestrowanie tego utworu po latach ma być swoistym pożegnaniem (oby nie!), to jest ono godne całej 60-letniej legendy tej kapeli. I tu teoretycznie album się kończy, ale wcale nie ma się dosyć. Od razu chce się kliknąć „repeat” lub przewrócić winyla z powrotem by poczuć tę energię jeszcze raz. A potem jeszcze raz. Serio, czegoś takiego nie czułem przy żadnym albumie, nie tylko w przypadku Rolling Stonesów.
Tekstowo panowie są jakby na rozdrożu – z jednej strony otwarcie mówią, że mają w sobie pełno werwy na kolejne pół wieku robienia zamierzania. Z drugiej, czuć oddech kostuchy na karku (zwłaszcza w konsekwencji odejścia Charliego Wattsa) i świadomość przemijania. W obu wydaniach kupuję ich w całości.
Przed premierą tej płyty mocno i gęsto mówiło się o różnych liczbach. 18 lat od poprzedniej płyty. 60 lat na scenie. 2 lata od śmierci Wattsa. 80 lat Jaggera i Richardsa. Ale wszyscy po przesłuchaniu Hackney Diamonds jesteśmy zgodni co do faktu, że te liczby nie mają znaczenia. Pozostaje tylko życzyć Jaggerowi, Woodowi i Richardsowi by wystarczyło im życia i siły na kolejny tak świetny album.