Głosy w mojej głowie, czyli krótka rozprawka o słuchawkach

Głosy w mojej głowie, czyli krótka rozprawka o słuchawkach post thumbnail image

Jak na porządnego audiofila (na ostatnim Warsaw Tweetup się zorientowałem że takie określenie idealnie do mnie pasuje) przystało, jestem za pan brat z muzyką również przenośną, że tak się wyrażę.

W zasadzie odkąd wynaleziono i sprowadzono do Polski odtwarzacze MP3, to muzyka była wszędzie i zawsze ze mną. Z początku nie zwracałem jakiejkolwiek uwagi na słuchawki z których korzystałem – a były to tylko zwykłe douszne, dołączane do „empetrójki”/telefonu. I żyłem z takimi aż do grudnia 2011, kiedy to postanowiłem sobie na Mikołajki sprawić nowe, własne, porządne – dla takiego muzykoholika jak ja, żeby mógł w pełni cieszyć się dźwiękami. W jednym z magazynów męskich zamieszczono test słuchawek przenośnych. Co mnie wtedy zaskoczyło, to że najwyższe noty zgarnęły wszystkie nauszne. Modele douszne były daleko w tyle, niewiele wyższe oceny dostały dokanałowe. Byłem nieco zaskoczony, ale postanowiłem to sprawdzić na własnej skórze. A może raczej – na własnych uszach.

Dokanałowe dla mnie odpadały na wstępie – nie cierpię jak cokolwiek mi siedzi głęboko w uchu. Zachęcony atrakcyjną przeceną w Media Markt, sprawiłem sobie śliczny sprzęcik – Philips SHP1900. Niecałe 40 zł za takie piękności – grzechem byłoby nie spróbować.

Philips SHP1900

Philips SHP1900

A to już te moje własne.

A to już te moje własne.

Jak myślicie, kiedy je wypróbowałem? Nie, nie czekałem z powrotem do domu i podpięciem do komputera. Ledwo po odejściu od kasy rozerwałem pudełko, wymacałem zakup i natychmiast podpiąłem do telefonu. Do dziś pamiętam co wtedy włączyłem – Mr. Self Destruct Nine Inch Nails. Byłem w szoku. Zdałem sobie wtedy sprawę, że przez całe życie niczego nie słyszałem. Że przez całe życie byłem prawie głuchy. Że zacząłem naprawdę słyszeć i naprawdę słuchać dopiero w tamtym momencie. Służyły mi wiernie podpięte do telefonu, jak i do komputera. Były ze mną bardzo długo. Były ze mną cały czas, wiecznie wisiały na moim karku, niemal wiecznie dawały mi piękne dźwięki do głowy. Pierwszy raz nie musiałem ustawiać głośności na max żeby usłyszeć dobrze, i żeby mieć – że tak to ekstrawagancko ujmę – wyjechane na otoczenie na ulicy, w pociągach, autobusach, trójmiejskiej SKM. Co się nigdy nie zdarzało przy używaniu dousznych. Niestety, wszystko co piękne ma swój koniec. W czerwcu – po ponad sześciu miesiącach używania – prawa część wyzionęła ducha, słyszałem wyłącznie z lewej. Nie mogłem tak słuchać. Po prostu nie mogłem. Musiałem jak najprędzej mieć nowe. I byłem już wtedy pewien jednego – wyłącznie nauszne.

Wyprzedaże i promocje już nie istniały, więc tym razem nie mogłem zaszaleć na duży, drogi sprzęcik – powodu przytaczać chyba nie muszę. A nie mogłem czekać do najbliższej wypłaty, ani zapożyczać się też nie chciałem. Migiem do Saturna, szybki rzut oka na półki i ceny. Decyzja – Thomson HED301, za trzydzieści parę złotych.

Ja, i moje  Thomsony

Ja, i moje Thomsony

Słuchało się z nich wręcz poprawnie, i miło. Dodatkowy dla mnie plus miały taki, iż zajmowały znacznie mniej miejsca w plecaku/na blacie/na mojej szyi niż wcześniejsze. Niestety, jak widać na załączonym obrazku, były ździebka za małe dla mojego ucha. Zdecydowanie wolę jak słuchawki zasłaniają mi całe ucho, mam wtedy lepsze odcięcie się od całego świata, i lepsze muzyczne wrażenia. Myślę, że te długo byłyby ze mną, gdyby nie jeden fakt wskazujący na moje wiecznie nieogarnianie rzeczywistości dookoła – zostawiłem je w stoisku na Jarmarku Dominikańskim, bo aż za bardzo podjarałem się kupieniem koszulki z artworkiem „American Idiot” Green Day’a. No cóż, roztrzepanie to moje trzecie imię (bo drugie to Paweł).

Na zakup kolejnych musiałem poczekać przez parę dni, przeżywając męki musząc słyszeć polaków dziennych i nocnych rozmowy, których słyszeć wcale nie chciałem. Dobra, a teraz proszę byście wzięli głęboki oddech, bo jak zaraz wam powiem skąd wziąłem następne słuchawki, to zapewne wybuchniecie gromkim śmiechem. OK, gotowi? Ze sklepu monopolowego.

 

Słuchawki z logo imprezy Męskie Granie

Słuchawki z logo imprezy Męskie Granie

Już sobie wypluliście płuca ze śmiechu? OK, zatem tłumaczę to dziwactwo. Otóż, pewna marka piwa do spółki z radiową Trójką co roku podejmują się organizacji objazdowej imprezy – Męskiego Grania. I w tym roku producent tego piwa wpadł na ciekawy pomysł promocji (który też mógł podnieść sprzedaż flagowego produktu). W niektórych sklepach za jednorazowy zakup ośmiu butelek lub puszek tegoż piwa – można było otrzymać słuchawki Męskiego Grania z „limitowanej edycji”. Pomyślałem sobie, że raz się żyje. Przede wszystkim – bardzo fajny design. Na te słuchawki można było patrzeć i patrzeć. Można by pomyśleć, że „takie słuchawki od piwa” to i będzie kiepsko się słuchało, że się szybko zepsują. Otóż, niekoniecznie. Gdy odpaliłem na nich najnowszy album Guano Apes (jeśli słuchaliście, to wiecie że „Open Your Eyes” nie jest to ani trochę…), aż mnie zatkało! Czad, czad, i jeszcze więcej ognia! Chyba najlepsza reklama takiej imprezy jak Męskie Granie. I na tym koniec pochwał. Bo po około miesiącu zaczęły mi się problemy z kablem – musiałem go zaginać, dociskać, skręcać, wiązać, żeby zacząć słyszeć więcej niż świerszcze w uszach. W końcu skapitulowały całkiem. Ja rozumiem, że to tylko element promocji imprezy – ale jak już chce się dawać takie gadżety – to mają być porządne. A jak nie będą, to zrezygnować z takich oraz poprzestać na T-shirtach i czapkach z daszkiem.

Słuchawki XX.Y 3D ART w moim ulubionym fioletowym kolorze.

Słuchawki XX.Y 3D ART w moim ulubionym fioletowym kolorze.

Moim słuchawkowym nabytkiem nr. 4 w tamtym roku były XX.Y 3D ART 10. Znacie tę firmę? Bo ja poznałem dopiero w momencie zakupu tych cudaków. Urzekły mnie zarówno ceną (90 zł, Media Markt), jak i designem (kolor, grafika 3D na słuchawkach, wygodny paląk, płaski kabel łatwy do zwinięcia, regulator głośności na kablu.). Słuchało się długo, słuchało się fajnie… może tylko basu było ciut za mało. A co się stało że musiałem je porzucić? Otóż, po dwóch miesiącach stała się dokładnie ta sama historia, co ze słuchawkami powyżej. Zacząłem się zastanawiać, czy ja coś źle ze wszystkimi swoimi słuchawkami robię. Bo to nie jest (chyba) normalne aby kupować pięć różnych par w ciągu roku.

Czy ja napisałem „pięć par”? Tak, bo musiałem znowu kupić kolejne. A na te już trochę czasu musiałem poczekać, mimo że znowu kupowałem po najniższym koszcie. Tym razem padło na e5 MORROW.

e5 MORROW

e5 MORROW na moim biurku

Śliczny kolorek, długi kabel, mikrofon, dodatkowe przejściówki w zestawie, i przystępna cena. Bardzo na tak. I tu nawet nie mam co opowiadać – po niecałych dwóch tygodniach od lewej słuchawki oderwał się kabel. Matkoicórko, co ja robię nie tak, że zawsze te biedne kable się psują?!

A teraz koniec cyklu Back To The Past, i się pochwalę co służy mi teraz wiernie, długo i nadal. I z czego jestem bardzo zadowolony. Oczywiście, dalej o słuchawkach mówimy.

Kiedy e5 skapitulowały, doszedłem do wniosku że pora skończyć z oszczędzaniem na słuchawkach. Jest to sprzęt najbardziej mi potrzebny do życia, i pragnąłbym aby posłużył mi długo i wiernie. Byłem świeżo po wypłacie, więc zaszaleć mogłem (byle bez przesady, bo jeść też trzeba). Na moich uszach wylądował porządnej jakości markowy sprzęt. A ściślej – Sennheiser HD 407.

Sennheiser HD 407

Sennheiser HD 407

Dźwięk słyszalny genialnie, fajnie pomyślany pomysł regulowania pałąka, mała poduszeczka na pałąku, przez co wygodnie się je nosi na karku, mięciutkie obicie na na uszy, a w głowie świetnie budowana jest „scena dźwięku”. Służą mi do dziś, na nic nie narzekam. Wreszcie mam coś co się nie psuje od razu. Obecnie używam ich do telefonu, słuchając muzyki poza domem, będąc w drodze gdziekolwiek.

Sennheiser HD 201

Sennheiser HD 201

I mogę się też pochwalić, że jestem takim szczęściarzem, że zamiast jednej pary, mam dwie. A drugą dostałem w dniu 4. stycznia od najcudowniejszych ludzi świata. Siedząc przy komputerze mam na uszach genialne Sennheiser HD 201. Świata dookoła nie słyszę, za to wszystkie dźwięki muzyki – lepiej niż kiedykolwiek! Nie potrafię tego opisać – przeżyj to sam! A czemu używam ich tylko do sprzętu domowego? Z prostego powodu – kabel ma prawie dwa metry, i musiałbym go nie wiem jak upychać w kieszeniach lub wlec po ziemi. Zresztą – są zbyt genialne na byle muzykę z mego telefonu.

I od teraz jestem wiernym fanem Sennheisera, bo oba modele są dla mnie genialne, służą mi wiernie, oddaję im hołd, i składam ofiary z uszu własnych. Nie chcę kupować następnych, i obym prędko nie musiał. Albo nigdy nie potrzebował.

audiofil

(pisane przy różnych dźwiękach/zespołach/utworach, ale najwięcej przy moim ostatnim uzależnieniu – Husky Rescue „My Home Ghost”)