Nadszedł ten czas, kiedy Spotify podsuwa swoim użytkownikom prawdę o ich odtworzeniach mijającego roku. Dla mnie jest to też dodatkowo inne podsumowanie – stuka mi pełny rok, odkąd… korzystam ze Spotify!
Moje relacje z serwisami streamingowymi to w dużej części historie zwykłego lenistwa. I to własnie ze Spotify mam najkrótsze relacje. Byłem z nim krótko tuż po starcie w Polsce (serwis uruchomiono u nas 12.02.2013) i szybko go porzuciłem na rzecz innych platform. Pierwszy był u mnie Deezer do którego po prostu się przyzwyczaiłem, zbudowałem sobie tam sporą bibliotekę i zwyczajnie nie chciałem się przestawiać na nową platformę. Zwykłe lenistwo brało u mnie górę.
Dopiero w styczniu 2016 przeniosłem się na Tidala. Nawet mogę wam powiedzieć, kiedy dokładnie – 28 stycznia, w dzień premiery ostatniego albumu Rihanny. Każdy kto tego dnia go pobrał za darmo, dostawał w prezencie darmową subskrypcję na Tidala na 3 miesiące. Byłem wtedy mocno wkurzony na Deezera, na którym wielu nowości często po prostu brakowało – więc na Tidala wskoczyłem z dużym entuzjazmem, zwłaszcza że w powitalnym mailingu od razu zaproponowali mi serwis, który przeniesie mi moje albumy i playlisty z biblioteki Deezera. Zatem wymówka lenistwa już odpadła i żegnam się z Deezerem na stałe. Tidal już wtedy miał politykę monopolu na niektórych artystów i przedpremierowe rzeczy – Jay-Z i Beyonce to standardowe przykłady, ale np. albumy Hey, Krzysztofa Zalewskiego, Natalii Kukulskiej czy Miuosha były dostępne przedpremierowo właśnie tam. Będąc na Tidalu poczułem, że jestem na wygranej pozycji. Uparcie trzymałem się od Spotify z daleka aż do zeszłego roku. W listopadzie 2018 postanowiłem – teoretycznie tylko na próbę – przeprosić się z największym gigantem streamingowym.
Teraz już wiem, że tam zostaję na stałe.
Pierwsza rzecz, która u mnie wychodzi na korzyść Spotify to aplikacja mobilna. Która u Tidala była po prostu koszmarna pod względem interfejsu (a przynajmniej tak było w zeszłym roku) w porównaniu do Spotify, a także awaryjności. Nie było tygodnia, żeby nie trzeba było robić aktualizacji lub przeinstalowania całości, bo pamięć podręczna mojego Samsunga zwyczajnie nie wyrabiała.
Jeszcze gorszą rzeczą u Tidala – również w wersji desktopowej – było proponowanie muzyki. Bo Tidal stawiał przede wszystkim na promowanie wybranych artystów, a Spotify na aktualności i nową muzykę od tych, których już znasz. Niby drobnostka, ale jak masz takie płyty na które bardzo wyczekujesz i chcesz najpierw posłuchać ich, to Tidal na wejściu powie ci „ej, ale mamy dla ciebie coś zupełnie innego, niekoniecznie zgodnego z twoim gustem, ale my to promujemy i chcemy żebyś tego posłuchał!”. Rozumiecie już, o co mi chodzi? Tymczasem Spotify tworząc spersonalizowane Discover Weekly analizuje odtworzenia i dobiera na ich podstawie nowe kawałki – ich trafność wypada to różnie. Ale Spotify nie wyrzuca ci ich pop-up’ami i zmusza do słuchania ich. Tidal tych artystów proponował mi tak kompletnie od czapy. Tylko dlatego, że był serwis miał focus na promowanie ich. Było to dla mnie zwyczajnie wkurwiające.
Kolejny element, którego nawet nie podejrzewałem że mi brakuje w innych streamingach, to społeczność. Na Tidalu nie podejrzysz swoich znajomych, nie dowiesz się czego słuchają. Nie da się share’ować piosenek z Tidala na Instastories i z playerem na Facebooka. Nie można było się pochwalić swoimi podsumowaniami i statystykami, tak jak wszyscy robią to dzisiaj. Na Spotify poczułem, że nie jestem sam. Że uczestniczę ze znajomymi we wspólnym słuchaniu muzyki. I nie zdawałem sobie sprawy, że brakowało mi tego na Tidalu. Oraz takiej drobnostki, jak możliwość sterowania Spotify na komputerze przez telefon. Złota rzecz.
Segment wideo, który również jest mocno przez Tidala promowany – głównie wszelkimi exclusive’ami – to osobna para kaloszy. Nagrania z różnych koncertów i live sesji (głownie takich artystów jak Beyonce czy Nicki Minaj). I niestety, ale aplikacja desktopowa jest zupełnie nieprzystosowana do odtwarzania ich (przynajmniej w abonamencie Premium). W urządzeniach moblinych działało to płynnie, ale nic poza tym. Dodatkowo, aby oglądać je w wysokiej jakości, musimy skusić się na droższy abonament za niecałe 40 zł. Przy czym, nie miałem ciśnienia by te teledyski i nagrania oglądać. Spotify wciąż nie weszło na rynek wideo, ale czy temu serwisowi jest to potrzebne?
Zapytałem – trochę przekornie – na twitterze, czy są jakieś argumenty za Tidalem, skoro nawet jego właściciel udostępnił z powrotem swoją dyskografię tam (nie, 24 miesiące za darmo od jednego z abonentów komórkowych to nie jest argument). I w sumie, jest wciąż jeden – jakość. Tidal coraz bardziej powiększa swoją bibliotekę o muzykę w bezstratnej jakości, zarówno o nowe wydania jak i starsze płyty. Sęk w tym, że dla wielu osób nie posiadających odpowiedniego sprzętu, który będzie umiał odbierać tak różne rejestry muzyki, jest to rzecz niewyczuwalna. Dlatego jest to dla mnie rozwiązanie zbędne, tym bardziej że jakość bezstratna to również jest kwestia droższego abonamentu na Tidal. Dziękuję, zaoszczędzę.
Parę lat temu postawiłem – dosyć bzdurną, jak teraz na to patrzę – tezę, że wszystkie streamingi są takie same. No cóż – nie są. A o przewadze jednych nad drugimi decydują dosłownie drobiazgi. Drobiazgi, które zdecydowały, że zostaję obecnie na Spotify.
PS. Jak ktoś chce mnie na Spotify podglądać, to tutaj.