Wyprzedane koncerty w każdym zakątku globu. Sceny na Coachelli, Glastonbury, Lollapollozie. Niemal wszystkie możliwe okładki od Vogue’a i Elle po Rolling Stone i Billboard. Jej talentem zachwycały się największe gwiazdy muzyki jak Cyndi Lauper, Alicia Keys, Dave Grohl, Avril Lavigne, Jack White, Pharrell Williams czy Billie Joe Armstrong. Kontrakty reklamowe podpisywali z nią Adobe, Bershka i Calvin Klein. Debiutancki longplay był w tym roku najbardziej streamowanym albumem na Spotify, dotarł na pierwsze miejsce list sprzedaży w 22 krajach, rozszedł się w ponad 3 milionach egzemplarzy na całym świecie, zapewnił jej sześć nominacji do Grammy… Można by tak wymieniać w nieskończoność, bo po prostu 2019 należał do niej. A teraz dodajcie do tego fakt, że ona dopiero dziś (tj. 18 grudnia 2019) skończyła 18 lat. I już jest gwiazdą nowej ery pop. Jeśli fenomen Billie Eilish do tej pory był wam obcy, to najwyższa pora się z nim oswoić. Bo ona wciąż nie skończyła iść po swoje w tej branży.
Ale Billie nie wzięła się znikąd. Może to stwierdzenie trochę na wyrost, ale była przygotowana na związanie życia z muzyką. Jej rodzice oraz starszy brat są aktorami i muzykami, więc Billie Eilish Pirate Baird O’Connell (jej pełne imię i nazwisko) dorastała otoczona dźwiękami. I to dosłownie, ponieważ rodzice nie posłali jej do szkoły i uczyli ją w domu. Dopiero gdy 8-letnia Billie zaczęła śpiewać, zapisali ją do chóru w Los Angeles oraz na lekcje tańca. W takim otoczeniu można zwariować albo wziąć przykład ze starszych i pisać własne piosenki. Co Billie zaczęła robić już w wieku 11 lat, wzorując się na bracie, Finneasie, który nagrywał autorskie utwory ze swoim zespołem. Rodzina już wtedy pewnie podejrzewała, że najmłodsza osoba w rodzinie pójdzie drogą muzyczną. Ale nijak nie podejrzewała tego, co będzie miało miejsce w życiu Billie od listopada 2015.
To właśnie wtedy Billie – ze wsparciem brata – wrzuciła na Soundcloud debiutanckiego singla Ocean Eyes. Nieco romantyczny w brzmieniu, leniwie rozwijający się kawałek, nieco w stylu Lany Del Rey. Potencjał na przeboj radiowy – praktycznie żaden. Tymczasem utwór stał się wiralem, również dzięki minimalistycznemu teledyskowi. Wtedy nagle pojawiła się wytwórnia Interscope, która w swoim katalogu ma m.in. Lady Gagę, Madonnę, Imagine Dragons czy Black Eyed Peas, i dała raptem 14-letniej Billie propozycję nie do odrzucenia. W ten sposób w 2017 pojawiła się pierwsza EP-ka dont smile at me. I jeśli ktoś liczył, że takie posunięcie oznacza zmianę na trzaskanie typowo radiowych, poptymistycznych hitów, to się ździebko rozczarował. Wszystkie utwory napisane do spółki z bratem (który trzymał produkcyjną pieczę nad całością) w ich rodzinnym domu utrzymały Eilish jako osobę wycofaną, pełną obaw w stosunku do innych ludzi, śpiewającą o rzeczach wręcz przyziemnych, ale bardzo ważnych dla osób zbliżonych w jej wieku. To już wtedy pokochali ją rówieśnicy, bo słuchając Idontwannabeyouanymore czy Bored, poczuli, że ktoś ich rozumie. EPka po premierze odniosła niewielki sukces, ale wtedy zainteresowanie osobą Billie rosło stopniowo – przede wszystkim w internecie, zaczęła grać coraz więcej koncertów oraz pojawiała się na festiwalach, a po jej utwory sięgali twórcy filmów i seriali (m.in. The Hate U Give czy netflixowego 13 Reasons Why). Zatem wytwórnia po raz kolejny zaufała rodzeństwu O’Connell i zamówiła u nich pełnowymiarowy album. Najlepsze miało dopiero nadejść.
Nadeszło w 2018, wraz z premierą kolejno trzech przebojowych singli – romantycznego Lovely z udziałem Khalida, You Should See Me in a Crown, gdzie Eilish oblepiona pająkami ogłaszała „idę po wasze pokłony”, oraz When The Party’s Over, gdzie zalana czarnymi łzami pogrążała się w rozpaczy po odrzuceniu. O ile jeszcze na okładce pierwszej EPki była czerwień i żółć, tak później życie muzyczne Billie poszło w ciemność. Dalej kontynuowała nurt pisania i śpiewania o sobie samej, ale jeszcze mocniej odkrywała się w wywiadach i przed słuchaczami, że nie jest u niej za fajnie. Depresja, syndrom Tourette’a, olbrzymia popularność – 16-letnia wtedy Billie przyciągająca na swoich koncertach coraz większe tłumy dawała do zrozumienia „jestem sławna, ale też jestem słaba – tak jak ty, który mnie słuchasz”. O samej zawartości muzycznej tez dużo i długo dyskutowano – wokal Billie jest niski, często przepuszczany jest przez przestery, brzmienie teoretycznie popowe, ale trudno je z czymkolwiek porównać. Jest branie garściami z altpopu, hip-hopu i trapu, co daje naprawdę niecodzienną mieszankę. Jest to swoisty brzmienie buntownika obecnej ery. Tak jak kiedyś brzmiał punk – był wyrazem sprzeciwu wobec sztywnych norm, tak muzyka autorstwa Billie i Finneasa jest buntem wobec klasycznego podejścia do komponowania. Finneas również skorzystał na sukcesie siostry – zaczął później produkować utwory dla innych gwiazd pop, m.in Seleny Gomez i Camilli Cabello.
Ale trochę tutaj wybiegłem naprzód, bo takie frazy padały dopiero po 29 marca 2019, kiedy to pojawił się wreszcie album – When We All Fall Asleep, Where Do We Go?. Wtedy zrobiło się gorąco nie tylko w branży muzycznej. Kiedy w styczniu pojawił się singiel Bury a Friend, gdzie Billie wyrzuca z siebie zdanie „I wanna end me”, od razu poszły oburzone głosy o „gloryfikacji śmierci”, „sprzedawaniu depresji” i „demonizowaniu zaburzeń psychicznych w imię zysku”. W dyskusji na temat Billie trwają one do dzisiaj, zazwyczaj ilustrowane kadrami z teledysków You Should See Me In a Crown czy All The Good Girls Go To Hell. Artystka w swojej twórczości nie zamierzała się niepotrzebnie uśmiechać i wciąż mówiła w piosenkach „jest źle”. I osiągnęła tym olbrzymi sukces komercyjny (album dopiero w tym tygodniu wypadł z pierwszej dziesiątki Billboardu) i artystyczny (brytyjski The Independent dał albumowi dwie gwiazdki na pięć możliwych jako jeden z niewielu krytycznych głosów). W całej dyskusji wokół niewesołych tekstów Billie wielu argumentowało, że nastolatka nie powinna śpiewać takich rzeczy. Sęk w tym, że takich nastolatków jak Billie jest bardzo dużo. Ba, nawet dorosłych ludzi chodzących na terapie jest coraz więcej. Co więcej, sporo dorosłych artystów z wielu nurtów śpiewa o swoich problemach emocjonalnych, ale jakoś potem nikt im nie zarzuca zarabianiu na depresji. Komentarz możecie dopisać sobie sami.
Wracając do Billie, to można zauważyć również jedną rzecz. Że sukces jej pomógł uporać się z samą sobą. Nie zmieniła tematyki swoich utworów szybko, ale zaczęła ostatnio opowiadać, że jest szczęśliwa i też zdaje sobie sprawę czemu – i komu – to zawdzięcza. I wprost mówi, że zdaje sobie sprawę, że musi nad tym ciężko pracować, by sukces który odniosła w tym roku nie przeciekł jej przez palce. Takich rzeczy nie słyszy się często w showbizie, a już na pewno nie od świeżo upieczonej 18-latki, której już od początku kariery pozwolono być sobą – niepewną, wycofaną, otwarcie śpiewającą o strachu. Obejrzyjcie poniższy wywiad, a zrozumiecie co mam na myśli.
Rok 2020 nie zapowiada się na jakąkolwiek zmianę tempa w życiu Billie Eilish. Zapowiedziana na wiosnę trasa koncertowa na trzech kontynentach została niemal wyprzedana pierwszego dnia sprzedazy. W lutym najpewniej zostanie najmłodszą zdobywczynią nagrody Grammy. Przerwy w trasie koncertowej są wypełniane kolejnymi festiwalami (jeśli chodzi o Polskę, to najbardziej prawdopodobny wydaje się Open’er). W zeszłym miesiąciu ukazał się premierowy singiel, gdzie artystka dziękuje swojemu bratu za wsparcie i jest to jej najbardziej optymistyczny kawałek, mimo, że motywacją do niego był koszmar senny. Billie Eilish to fenomen, który w historii muzyki nie pozostanie obojętny. Dlatego warto na nią zwrócić uwagę. Bo to rzadkość, kiedy Billboard daje 17-letniej jeszcze dziewczynie tytuł Kobiety Roku.
Wszystkiego najlepszego, Billie!