Kiedy plotka o nazwaniu albumu Muzyka Komercyjna okazała się prawdą, miałem nadzieję, że autor postanowi zabawić się tekstowo z tym jak obecnie wygląda krajobraz polskiej rap sceny, która – jak dobrze wiemy – jest obecnie mainstreamem co trzęsie OLiSem, festiwalowymi scenami i YouTube’ową kartą na czasie. Tak, hip-hop to jest dziś muzyka komercyjna, bo poza Sanah i Podsiadłą nasz pop jest – w aspekcie finansowym przynajmniej – biedny. Sęk w tym, że Pezet wydając Muzykę Komercyjną ani myśli pochylić się nad światem. Woli zamiast tego kreślić autoportret faceta, który nie ma o sobie zupełnie nic do opowiedzenia.
Disclaimer na początek: oceniam dostępną na Apple Music podstawową wersję albumu, z 15 utworami. Podobno niektóre tracki zawarte na deluxe znacznie polepszają wartość albumu – ale że nie mam do nich legalnego dostępu, nie biorę ich pod uwagę.
Zacznijmy od zalet, bo nad jedną rzeczą wypada się pochylić. Mianowicie, Pezet nigdy nie brzmiał tak przystępnie. Serio, tu jest prawdziwa wartość tytułu Muzyka Komercyjna. Piotrek Lewandowski i Auer odwalili niezłe bity, które z powodzeniem mogliby sprzedawać gwiazdom pop do stacji eskopodobnych. Wsłuchajcie się w instrumentale Jana Pawła, Mewy czy Tonic Espresso. Gdyby wrzucić tam kogoś pokroju Margaret, Rosalie. czy Wieniawę, to mamy potencjalnego hita. Nawet finalne Time For Us zrobione przez Hatti Vatti pełne trip-hopowego klimatu mogłoby zrobić karierę w Radiu Zet, nawet wyśpiewane tylko przez zaproszoną tam Mary Komasę. Co prawda, na albumie są też rzeczy nawet pod tym kątem niezrozumiałe, jak Stare WWO mające chyba udawać klimaty Bronxu, ale muzyka to najlepsze co na tym albumie wyszło. Do tego gdzieniegdzie zgrabnie wykorzystany autotune, może nawet będący autoironicznym komentarzem do tytułu płyty. Pod tym kątem – czapki z głów.
Ale jak głosi klasyk, piosenka musi posiadać tekst. A teksty dzisiejszego Pezeta – faceta po 40tce, z dużym bagażem doświadczeń, niedawno powróconego na łono muzyki w niezłym triumfie – są tutaj kompletnie o niczym. Największym problemem tej płyty jest to, że Pezet nie ma tu nic do opowiedzenia. Tutaj po prostu wali metaforami, za którymi nie jest schowane cokolwiek wartościowego. Albo przynajmniej rozrywkowego, jeśli to miałaby być muzyka „komercyjna”.
„Ja o pięknych widokach, choć wychowany na blokach/Tam, gdzie rządziła hera i koka i wszędzie pachniało skunem”. „Czytasz ze mnie jak z książki, ale wciąż zakładasz podwiązki/Między nami jest dużo pożądania, ale nie ma miłości są szczątki”. „To wchodzimy tam gdzie wchodzisz na hasło/I nie ważne kto by wygrał ten mecz, bo chodzimy po ulicach tak jak Tyrmand i Hłasko”. I tak przez niemal godzinę – jeśli nie literackie metafory, to ograne gadki o tych samych tematach, które Pezet zasadniczo już w całości do cna wyrzucił na Muzyce Współczesnej. Gdyby jeszcze coś nowego tu dodał, to byłoby spoko. Ale nic z tego. Tekstowo to nawet nie tyle co suplement do poprzedniej płyty, ale wręcz szuflada z odrzutami. Z jednej piosenki na drugą czułem coraz większą nudę i zażenowanie ze słuchania faceta jak to on nie potrafi żyć i się odnaleźć we współczesnym świecie. Skończ waść, wstydu oszczędź.
I jeśli ktokolwiek zechce mi tu rzucić argumentem, że nie jestem w stanie zrozumieć go ze względu na inny bagaż doświadczeń lub wieku, to umrę ze śmiechu. Bo wcale nie trzeba być w wieku bohatera książki lub żyć w jego epoce, by chcieć się z nim utożsamiać i mu kibicować. Mogę być z tego samego rocznika co Quebonafide (a jestem) i kompletnie nie rozumieć jego sposobu narracji, a jednocześnie kumać nawijkę 40-letniego Pezeta. Tylko, że ten Pezet na poprzedniej płycie potrafił opowiadać swoją historię uniwersalnie i z sensem. Tutaj faktycznie jest jak „boomer który dopiero co założył TikToka” (jak sam się przedstawia w Zszedłem ze sceny).
Może i Muzyka Współczesna okazała się zbyt wysoko postawioną poprzeczką. Może się okaże, że Muzyka Komercyjna to tylko eksperyment w twórczości który miał sprawdzić czy autor potrafi takową stworzyć poprzez gadanie o niczym. I wolę myśleć, że tak właśnie jest.