Rockowe Paramore w stylu Misery Business, ostre jak z Ignorance czy Pressure, i miejscami subtelne niczym z The Only Exception – dalej takie jest. Ale co najważniejsze – nie tylko. Zespół postanowił od nowa napisać siebie i swoją muzykę. Od tej pory, koniec kojarzenia Paramore z emo (skąd się to cholera w ogóle wzięło?!), czy infantylnym pop-punkiem. To jest już świadoma siebie alt-rockowa grupa po niezłych przejściach, i wrzeszcząca „mamy wam coś do powiedzenia, ale tym razem nie zawahamy się użyć czegoś więcej poza mocnymi riffami”.
Jest to bez wątpienia najbardziej rozbudowany album w dorobku zespołu – nie tylko ze względu na ilość utworów. Na 17 kompozycjach (z czego 3 stanowią intra) słyszymy zarówno syntezatory, klawisze, grzechotki, ukulele, a nawet chór gospel. I oczywiście gitary. Grupa pozostała w klimacie typowo rockowym w takich wymiataczach jak singlowy Now, Proof mogący przypominać dokonania Fall Out Boy, końcowy Future ociekający progresywnym rockiem i punkowo brzmiący Anklebiters – już widzę i słyszę ten szał na koncertach przy tym ostatnim. Postanowili też nieco funkowo pobrzdąkać w Ain’t It Fun, nasiąknąć delikatnie elektroniką w Still Into You i Part II. Można odnieść wrażenie, że miejscami trochę bardziej pop-rockowo (Ain’t It Fun,(One Of Those) Crazy Girls, Still Into You, Daydreaming), ale nie jest to złe. Wprost przeciwnie – takie Paramore brzmi naprawdę nieźle. Słychać, że dobrze się w tym odnajdują. Paramore się totalnie odświeżyło.
Pamiętacie jak słuchając po raz pierwszy Now pisałem że perkusja w Paramore się znacznie wysunęła do tyłu? To była zmyłka – w Fast In My Car czy też w Daydreaming bębny ostro dają po uszach. Nie jest to co prawda taki szał jak na albumie brand new eyes czy hitowym RIOT! ale ciężko się dziwić – dawny perkusista Paramore Zac Farro był niezłą bestią, trudną do pobicia. Największą ciekawostką są interlude’y – słyszymy na nich Hayley śpiewającą przy akompaniamencie ukulele. Wspomniany wcześniej chór gospel słyszymy w utworze Ain’t It Fun – trzeba być niezłym ponurakiem żeby się przy tym nie uśmiechać (nawet mimo niezbyt optymistycznego tekstu). Posmutać się można jedynie do rytmu pianina i smyczków w Hate To See Your Heart Break. Niestety, nie jest to płyta idealna – są tu też numery które chyba zostały nagrane trochę „od czapy” jak (One Of Those) Crazy Girls czy Last Hope.
Warstwa tekstowa raczej nie zaskoczy nikogo, kto choć trochę wiedział co działo się w Paramore. Główne tematy to zdrada przyjaciół, odrzucenie, chęć walki na nowo i dalszego próbowania swych sił. To samo teoretycznie mieliśmy na brand new eyes, jednak tu kontekst jest nieco mocniejszy – bo nie udało się już grupie na nowo pozbierać, i musiało być pranie brudów. Łatwiej wskazać utwory, gdzie zespół ani trochę nie nawiązuje do dawnych przejść – są to Still Into You i Be Alone. Ciekawostką tekstową jest Part II, które jest swoistą kontynuacją/nawiązaniem Let The Flames Begin z albumu RIOT!. I skoro już mówimy o tekstach, to jeszcze odnośnie głosu Hayley powiem krótko – brzmi bardzo naturalnie, nie tak przesłodzony jak kiedyś. Wreszcie brzmi jak dojrzała kobieta.
Płyta nie ma tytułu, bo ma otwierać zespół na nowe rozdziały, i definiować go na przyszłość. Jeśli takie ma być Paramore na następne lata – to ja jestem bardzo na tak!