Jest 2008 rok. Taylor Swift wydaje swój przebojowy album Fearless i natychmiast zjednuje sobie rzesze małoletnich serc. Na jej koncertach roi się od dziewczynek, które patrząc na nią marzą, że jak dorosną to będą takie jak ona. Wśród tych dziewczynek mogła być też Olivia Rodrigo, której to marzenie właśnie się ziściło.
Nie wziąłem tego porównania od czapy. Rodrigo wielokrotnie w wywiadach podkreślała, że jest wielką fanką Taylor. Dała temu wyraz również na albumie – jeden utwór jest interpolacją piosenki Swift. Zresztą, podczas słuchania SOUR porównania do Olivii do Taylor same się cisną na usta.
Kiedy na początku roku po raz pierwszy wybrzmiało drivers license, internet oszalał. Tysiące TikToków, remixy, memy – ten singiel był po prostu wszędzie. Wiralowość kawałka przełożyła się na 8 tygodni na szczycie Billboardu, w momencie kiedy piszę te słowa utwór ma już ponad 770 milionów odtworzeń na Spotify. Kolejne single już tylko podbijały popularność i nazwisko Rodrigo nie schodziło z nagłówków. Dziewczyna niemal z miejsca został okrzyknięta gwiazdą, a SOUR od razu stało się jednym z najbardziej oczekiwanych albumów roku. Po takiej ilości hype’u łatwo można było się zniechęcić do Olivii. Mnie osobiście drivers license nie zachwycało, ale byłem ciekawy skąd ten boom i czy debiutująca artystka będzie umiała z niego skorzystać. Dlatego czekałem na SOUR.
Użyłem słowa „artystka”? Tak, bo Olivia nie przyszła „na gotowe”, ani nie wynajęła sztabu songwriterów i producentów. Całość napisała sama do spółki z producentem Danem Nigro, który w portfolio ma piosenki dla m.in. Carly Rae Jepsen, Kylie Minogue i Lewisa Capaldi. Muzycznie Rodrigo oddaje hołd idolkom jej pokolenia – w szczególności Taylor Swift. Serio, praktycznie co chwila słyszy się jakieś inspiracje gwiazdą Love Story. Głównie w tych bardziej leniwych kawałkach, gdzie na pierwszym planie mamy pianino, gitary i głos Olivii, zgrabnie uzupełniający te proste aranże. SOUR jest tym albumem, który płynie na fali powrotów do instrumentalnego popu. Gdzieś tam słyszymy też echa Lorde (traitor brzmi jak żywcem wyjęte z pierwszej płyty Nowozelandki) i młodszej Avril Lavigne (brutal oraz good 4 u mają w sobie coś z przebojowości Sk8er Boi). Nie traktujcie tego jak zarzut, wszak są to inspiracje dobrze wykorzystane. Są tam cholernie chwytliwe melodie i harmonie. Z drugiej strony – w każdym utworze miałem wrażenie, że gdzieś to już słyszałem, tylko jakby głos inny. SOUR jako całości brakuje własnego charakteru, ale jako zbiór singli to album naprawdę porządny.
Warstwa liryczna to zupełnie inna para kaloszy. W trakcie słuchania tekstów Olivii zdałem sobie sprawę, że jestem już zrzędliwym dziadersem. Wkurzające strony dorastania, chłopaki, nieudane romanse, złamane serca – to właśnie mamy na SOUR. Na przemian lirycznie, wulgarnie i ckliwo. Banał wylewa się z tego na potęgę. Tak, wiem – zapomniał wół jak był cielęciem. Będąc w wieku Rodrigo pewnie pisałbym dokładnie takie same teksty mając identyczne problemy. Chcę tylko powiedzieć, ze zdecydowanie nie jestem „targetem” artystki i jej problemy sercowe to nie jest coś co mnie grzeje, kiedy mam prawie 30 lat. Nawet jeśli są to teksty napisane szczerze i wyśpiewane z pasją. Równolatkowie artystki będą bez problemu z tym rezonować – podobnie jak ja, kiedy pierwszy raz w wieku 17 lat słuchałem Fearless Taylor Swift
Zresztą, Olivia ma jeszcze przed sobą mnóstwo czasu na rozwój. Ma dopiero 18 lat, wolno jej śpiewać o rzeczach błahych, a na debiutach nie trzeba umieć napisać siebie od zera, bez kopiowania swoich idoli. Ale muszę przyznać, że sam jestem już za stary na słuchanie nastoletnich historii o złamanych sercach. Przyjmijmy, że SOUR jest dla Olivii jak Fearless dla Swift, a teraz pozostaje nam czekać, aż stworzy coś na miarę 1989.