Nie lubię muzyki „alternatywnej”

Nie lubię muzyki „alternatywnej” post thumbnail image

Bo niby do czego jest ona „alternatywą”?

Alternatywa to – według słownika języka polskiego – potocznie inna możliwość, inne rozwiązanie, opis dwóch wzajemnie wykluczających się możliwości. Jeśli mówimy że mamy jakąś alternatywę, to znaczy że zamiast standardowo zamierzonego działania mamy jakiś plan B. Taką alternatywę właśnie.

Nie mam zielonego pojęcia kto pierwszy wpadł na pomysł by to słowo zastosować jako nazwę gatunku muzycznego, ale zgaduję iż był to człowiek o wyobraźni niewielkiej. Ale nie mogę go winić, mniemam iż dla niego alternatywną muzyką była ta, która nie była popowa. Słówko „pop” również nie miało znaczenia jakiego znamy w odniesieniu do muzyki Madonny czy Britney Spears. Kiedyś popem nazywano nawet albumy Slayera, ponieważ to one wtedy były popularne – popowe. A skoro są rzeczy popularne, to są i rzeczy niepopularne – czyli alternatywne od popu, odmienne od niego. Jeśli by używać określenia „alternative” w odniesieniu do muzyki, której nie słyszymy w rozgłośniach radiowych spod znaku RMF czy Eski – to OK. Problem w tym, że wtedy nie chodzi o to że ten artysta „alternatywnie brzmi”.

Równo mocno nadużywane jest słówko „indie”, nie mające nic wspólnego z azjatyckim krajem mającym ponad miliard mieszkańców. Jest ono skrótem od „independent music” – czyli „muzyka niezależna”. Tworzona przez muzyków nie związanych z wielkimi labelami płytowymi wydającymi wielotysięczne czy wielomilionowe nakłady, a z niezależnymi, małymi wytwórniami (często też muzyków wydających własnym sumptem). Jeśli by używać słowa „indie” wyłącznie w tym kontekście, byłoby to OK. Jednak jeśli tę łatkę przypisuje się takim gigantom jak Arctic Monkeys czy Lykke Li, to już mi tu coś nie trybi. Bo oni już ani trochę nie są muzyką niszową, sprzedającą po kilkadziesiąt sztuk swoich płyt. Prawdę mówiąc, ciężko na dzień dzisiejszy określić czy „indie” jest określeniem na rodzaj brzmienia czy na to jaki label cię wydaje.

Jednak w obecnej epoce zacierania granic między gatunkami muzycznymi i łączeniem ze sobą nawet tych najbardziej od siebie odmiennych, określanie muzyki „alternatywną” czy „indie” jest nam już – moim zdaniem – absolutnie zbędne. Nic nam bowiem nie przeszkadza nazywać np. Of Monsters and Men folk-popem, Mary Komasę doom-popem, The Cribs garage-rockiem, a Disclosure po prostu elektroniką. Mam wrażenie, że większość używająca słowa „alternatywna muzyka” zwyczajnie boi się nazw prostych, nie wymagających tłumaczenia. I ja to rozumiem, sam kiedyś uważałem, że muzyka pop to obciach. Ale też pamiętajmy, że zarówno David Guetta jak i Bjork to muzyka elektroniczna. Grunt w tym, żeby te podstawowe określenia rozwinąć. W ten sposób hity francuskiego DJa nazwiemy dance-elektroniką, a islandzką artystkę ambient-elektro (tę z czasów Army Of Me).

Moje przesłanie jest takie: nie wrzucajmy do „alternatywy” wszystkiego co nie da się łatwo nazwać.