OK, nie oszukujmy się – wszyscy od lat zdajemy sobie sprawę, że MTV z muzyką ma wspólnego bardzo niewiele, co Video Music Awards też corocznie potwierdzają. Jednak w tym roku podczas oglądania w MTV Polska ceremonii tegorocznego wręczenia nagród teledyskowych, zacząłem się zastanawiać czy naprawdę jest aż tak źle z kondycją dzisiejszej rozrywki dla młodego widza czy to może ja jestem po prostu za stary.
Bo tegoroczne VMA zostawiły we mnie poczucie wielkiej żenady.
Co było OK?
Ale żeby nie było, że tylko się narzeka – było kilka momentów, kiedy można było z przyjemnością oglądać. Zdecydowanie należał do nich występ Macklemore’a z najnowszym singlem – przed tym występem nie zdążyłem go nigdzie usłyszeć, ale kawałek zostawił we mnie mnóstwo dobrego wrażenia. Równie fantastycznie wypadł Pharrell Williams ze swoim potężnym Freedom – utwór w wersji live nabrał jeszcze więcej mocy niż zwykle. A The Weeknd postawił na jak najmniej efekciarstwa i wyszło mu to na dobre. A jeszcze przed startem samej gali Taylor Swift zrobiła dobrze na estetykę widzom i zaprezentowała premierowo nowy klip Wildest Dreams.
Kanye West odbierając wyróżnienie Video Vanguard – nagrodę dla twórców, których teledyski znacząco wpłynęły na rozwój tej dziedziny rozrywki – udowodnił, że jest prawdziwym narcyzem, megalomanem, ale też nawet wrażliwym facetem. W ponad 13-minutowej przemowie co chwila gubił myśli i wygłaszał wzniosłe akcenty nie tyle o samym sobie, co o otoczeniu które go ukształtowało. Po jego przemowie od razu padły słowa „Kanye na prezydenta”. I jeszcze jedno – nagrodę wręczyła mu Taylor Swift, co sprawiło, że było to najpiękniejsze muzyczne pojednanie tamtej nocy, a kto wie czy i nie w historii Video Music Awards w ogóle.
A cała reszta?
W kwestii występów, cała reszta artystów zanudziła lub rozczarowała – na czele z Demi Lovato, która nowego singla Cool For The Summer bardziej wyrecytowała niż zaśpiewała, a zaproszenie do niego Iggy Azalei nie poprawiło sprawy. Pojednanie Nicki Minaj i Taylor Swift po internetowych bójkach na wstępie może i było pokrzepiające, ale muzycznie wiejące tandetą. Justin Bieber w występie z nowym kawałkiem (nawiasem mówiąc – strasznie nudnym) wysilił się na aspekt wizualny aniżeli czyste śpiewanie. A kolaboracja twenty one pilots z A$AP Rocky’m to wręcz podręcznikowy przykład marnowania potencjału artysty – w tym przypadku konkretnie A$APa. A finalny występ Miley Cyrus zamienił się w nic nie prezentujący cyrkowy festiwal i podrabianie Parady Równości.
A sama Miley jako prowadząca była zwyczajnie nudna. To, że częściej prezentowała się bardziej rozebrana niż ubrana nikogo nie dziwiło, ale poziom jej żartów był porównywalny do Karola Strasburgera. Odrobiła tylko bardzo dobrze lekcje z autopromocji – pod sam koniec ogłosiła, że na jej stronie można przesłuchać jej nową płytę.
A na dobitkę, coś czym VMA sobie mocno wykopało pretekst do pomówień, że to będzie już ostatnie VMA w historii. Na ceremonii wręczenia nagród muzycznych trwającej ponad dwie godziny oddano tylko 9 statuetek z 16 oficjalnie zapowiedzianych nominacji, w tym dwie jeszcze przed startem na „czerwonym dywanie”. Zupełnie jak na tegorocznych Grammy, z tym że te drugie miały bardzo dużo występów.
Kiedy zarywam noc dla jakiejś muzycznej imprezy – nieważne czy to Grammy czy VMA – zastanawiam się, po co ja to robię. I wtedy szybko sobie odpowiadam, że chcę to robić. Tylko po obejrzeniu dzisiejszego przesyconego żenadą cyrku na MTV wystawionego pod pretekstem wręczenia nagród za teledyski, zastanawiam się czy warto to robić.
(zdjęcia pochodzą ze strony Billboardu)
Próbowałam to oglądać, ale mi nie wyszło ;) Jedyny plus to nowa płyta Miley. Zmieniła stylistykę i wyszło jej to na dobre.
A Britney na tej gali wyglądała wyjątkowo niekorzystnie. Podejrzewałam, że ta gala to chała. Kenye i Taylor się pojednali? To faktycznie żenujące.