Oglądaliście ten odcinek serialu Black Mirror z Miley Cyrus w roli głównej? Miley grała tam gwiazdę pop śpiewającą słodkie piosenki dla nastolatek, która pragnęła niezależności. Brzmi znajomo? Sama Miley później też przyznała, że w tej bohaterce było sporo jej samej. Jeśli obserwowaliście karierę Miley w ciągu ostatniej dekady, to wiecie o czym mówiła. Artystka przez lata na różne sposoby chciała byśmy zapomnieli o disney’owskiej Hannah Montanie – prowokacyjne i bardzo seksualizowane posunięcia z czasów Bangerz, psychodeliczny eksperymentalny rock z liderem The Flaming Lips, gościnne występy u Snoop Dogga, Borgore i Eltona Johna. Nie wiem jak dla was, ale dla mnie Miley już nie potrzebuje udowadniania swojej własnej tożsamości muzycznej. Co prawda, ostatnio dużo skacze po stylach muzycznych, ale za każdym razem jest w tym autentyczność. Nie widzę gwiazdki Disney Channel – widzę szczerą we wszystkim Miley Cyrus.
Artystka nie ukrywa, że niedawno przeszła życiowy armageddon. Pożary w Kalifornii nie oszczędziły jej domu, małżeństwo się rozsypało, a zapowiadany projekt muzyczny zainicjowany zeszłoroczną EPką She Is Coming trafił do kosza. I na dobitkę pandemia. Po takim zestawie nieszczęść można się tylko załamać psychicznie… albo przełożyć gniew i rozczarowania na twórczość. I zasadniczo to jest cała esencja najnowszego albumu Miley – zarówno w tekstach, jak i brzmieniu.
Kiedy po singlowym Midnight Sky oraz występach na których Miley z powodzeniem coverowała Blonde i The Cranberries, internet wręcz oszalał na punkcie tej transformacji artystki w gwiazdę rocka. Sama okładka i zapowiedzi nowego albumu dawały nadzieję, jakoby narodziła się następczyni Debbie Harry. Tymczasem, na Plastic Hearts artystka bardziej krąży wokół klimatu rockowego niż w niego stricte wchodzi – trochę jakby dopiero próbowała swoich sił. Jest to o tyle dziwne, że Miley jeszcze za czasów małoletnich poruszała się w kręgach młodzieżowego pop-rocka – z naciskiem jednak na pop, bo za słuchaczy miała głównie równolatków. Czasami udało się przemycić ciut ostrzejszy riff lub scoverować Cyndi Lauper, Nirvanę i Poison. Plastic Hearts od tych początków różni się mocniejszymi dźwiękami instrumentów, nie przykrytych popowym mixem, a przede wszystkim – sposobem śpiewania Miley. Wcześniej artystka nie miała jak na albumach pochwalić się swoją skalą głosu (jedynie słuchacze jej akustycznych występów wiedzieli na co ją stać), a teraz bez krępacji wręcz wykrzykuje co jej leży na wątrobie. I wcale nie musi tego robić z agresją – bo równie dobrze robi to w energetycznym WTF Do I Know, jak i w akustycznym High.
Całościowo Plastic Hearts jest takim hołdem dla ejtisowego rocka. Ostre gitary i perkusja ścielą się gęsto już od samego początku – WTF Do I Know, Night Crawling z Billy Idolem oraz tytułowe Plastic Hearts mają tego czadu najwięcej. Ale popowe inspiracje zostały i są dobre przełożone na rockowy język – posłuchajcie chociażby Gimme What I Want z pulsującym groove’m (mój kandydat na następnego singla) czy kołysankowego Golden G String,albo Bad Karma z gościnnym udziałem Joan Jett. Kilka momentów akustycznych też się znajdzie, chociażby w Angels Like You czy High, gdzie – jak wcześniej wspomniałem – Miley daje pokaz możliwości swego głosu. Kilka razy miałem też skojarzenia z wczesną Avril Lavigne (Hate Me, Never Be Me), co zdecydowanie nie jest dobrym tropem, ale pasuje stylistycznie do klimatu albumu. Jedynie bardzo popowy Prisoner brzmi jakby wrzucono go tam tylko dlatego, żeby na trackliście była Dua Lipa. Trzeba przyznać, że Plastic Hearts jako całość brzmi nieco nierówno – po solidnym początku klimat zwalnia i się trochę ciągnie. Zdecydowanie jest to otwarcie nowej drogi stylistycznej dla Miley. Chciałbym by podążała nią dalej, a nie – wzorem ostatnich albumów – nagle zmieniła woltę.
Nie będę kłamał – mam do Miley dużą słabość, jeszcze za czasów Disney Channel trzymałem za nią kciuki (tak, Hannah Montana też oglądałem). Od pierwszych solówek czułem jej potencjał na gwiazdę, co umocniło zarówno popowe Bangerz jak i osadzone w country Younger Now. Gdybym miał jakoś podsumować zapowiadaną przemianę Miley popową w Miley rockową, to podsumowałbym to tak: Miley pali, ale się nie zaciąga. A szkoda.