Ultraprzemoc i ultrakoszmary

Ultraprzemoc i ultrakoszmary post thumbnail image

Na nowej płycie Lany Del Rey zdążyłem postawić krzyżyk jeszcze zanim się ukazała. Bo jak niby mogła być dobra, skoro cztery oficjalnie wydane single nastrajały do depresji i były kompletnie beznamiętne? Album Ultraviolence mogę już wpisać na listę „najbardziej oczekiwanych i najbardziej rozczarowujących w 2014”.

Tam gdzie na Born To Die było stonowanie dźwięku, powolne nastrajanie i spokój, tam na Ultraviolence jest (w porównaniu do pierwszej płyty) przepych. Zamiast delikatnego wprowadzania w dołujący nastrój, smyczków i szarpania basem mamy bluesowo brzmiące gitary, olbrzymią melancholię i miejscami potwornie dołującą Lanę.

Na Born To Die było jeszcze minimalnie pozytywnie, głównie dlatego że Lana starała się swoim tonem głosu ubarwić te bardziej dołujące momenty. Na Ultraviolence wokalistka więcej szepcze, cedzi słowa jakby przez zęby, a potem bierze wielki haust powietrza by próbować brzmieć niczym kobiecy Tom Waits. Słychać to zwłaszcza w Cruel World i The Other Woman. Drobny przedsmak tego mieliśmy już na EPce Paradise, ale tu Lana swoim śpiewem osiąga apogeum swoich możliwości wpędzania w depresję. Album nastrojowo jest zdominowany przez jej głos i słuchacz dostaje wręcz apatii.

Za to zawartość albumu od strony muzycznej to już zupełnie nowa para kaloszy. Album wyprodukował nie byle kto, a sam Dan Auerbach z The Black Keys. Można więc było spodziewać się producent weźmie wokalistkę na nowe rejony – i to się miejscami stało. Jak wyżej wspomniałem, większą rolę wzięły gitary (singlowe Shades Of Cool ratuje tylko solówka) – ale wciąż brzmiące retro, jak w latach 50./60. Jednak na Born To Die (wybaczcie że ciągle porównuje do tej płyty, ale inaczej nie można) było znacznie ciekawiej z elementami jazzu i delikatnie wplecionej elektroniki. Na Ultraviolence mamy niekończącą się balladę robioną gitarą i klawiszami. Umrzeć z nudów idzie. Co gorsza, żaden z numerów po przesłuchaniu płyty nie zostaje w głowie i żadnego nie chce się odsłuchać kolejny raz. Udało mnie się to tylko z Pretty When You Cry.

Lana ze swoim debiutem była genialnym lekarstwem na wściekle atakujący elektroniką i przesterami wkurzający pop. Ze swoim vintage wizerunkiem i muzyką wpasowała się idealnie. Ja już wtedy się domyślałem, że na kolejnej płycie nie powinna tak ciągnąć, że musi się jakoś rozwinąć. Rozwinęła się jakieś pół kroku do przodu, jednocześnie zamieniając się w chodzącą depresję. W trakcie słuchania Ultraviolence miałem ochotę po prostu się pociąć i czekać na wykrwawienie się.

4/10

 

3 thoughts on “Ultraprzemoc i ultrakoszmary”

  1. Witaj. :) Nareszcie znalazłam czas na spokojne odsłuchanie tak dobitnie skrytykowanej przez Ciebie płyty. Jaka jest ona w moim odczuciu? Wyjątkowa. Z pewnością ktoś kto oczekiwał czegoś lekkiego, przyjemnego i jedynie nieco odmiennego od poprzednich znanych hitów Lany ma prawo czuć się rozczarowany. Nie jest to płyta do słuchania w drodze do pracy i późniejszego nucenia w ciągu dnia. To płyta idealnie nadająca się na długie, deszczowe i najlepiej jesienne dni. Co prawda na początku zaczęłam się zastanawiać, czy aby nie masz racji i nie czeka mnie godzina nudy, jednak zaczynając od „Brooklyn Baby” (która jak najbardziej w pamięć zapada) pogrążyłam się całkowicie w ten jej inny świat. Dalej pod względem klimatu i atmosfery było już tylko lepiej. Fakt, niektóre utwory można było jeszcze odrobinę dopracować ale ogólnie jest dobrze. Sądzę też, oczywiście nie obrażając nikogo, że do wielu facetów ta płyta po prostu „nie przemówi”. Coś co dla was będzie wyciem użalającej się nad swym nieszczęsnym życiem, wciąż jednak pięknej, kobiety, dla nas jest idealnym pokazaniem uczuć i tego przez co zapewne każda z nas przeszła lub przechodzi. Czy jest znowu aż tak bardzo depresyjnie? Też raczej nie. Nazwałabym ten stan „stabilnie smutnym”. Hipnotyzujący głos Lany Del Rey sprawia, że można słuchań tych utworów w nieskończoność. Dla mnie „Ultraviolence” jest przede wszystkim całością i w przeciwieństwie do Ciebie zapewne jeszcze nie raz do niej wrócę. Pozdrawiam Z.Y.

    P.S. Zaktualizował byś w końcu playlistę miesiąca ;)

  2. Ja nadal jestem tak zauroczona „Born To Die”, że nie mam na razie w planach zabierania się za jej nową płytę. Ale jak to zrobię z pewnością napiszę tu coś od siebie :D

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *