Darujmy tu sobie opowiastki na temat jego długiej nieobecności w muzyce. Powiem tylko tyle, że brakowało mi go jak cholera! Ale też muszę przyznać – nie przepadałem za JT w latach jego triumfów. Gdy wystopował z karierą muzyczną, to od czasu do czasu wpadały do mnie pojedyncze kawałki, aż w końcu zdałem sobie sprawę, że nie mam za co nie lubić Justina. Nie dość że utalentowany muzyk, boski tancerz… i do tego jeszcze całkiem ładny. Dlatego, gdy na początku roku zakomunikował „I’m ready!”, aż drżałem z podniecenia! OK, przejdźmy do naszego meritum.
Gdy zadebiutowało Suit & Tie, byłem z początku rozczarowany. Nie ma go od paru lat, i wraca z takim słabym kawałkiem? Justin, co z tobą?, myślałem sobie. Ale gdy zadebiutował klip, i wreszcie usłyszałem utwór w HQ… to zobaczyłem, tfu, usłyszałem ten utwór w innym świetle. Usłyszałem przebojowy kawałek, z świetną sekcją dętą, niezłym wokalem Justina, bardzo fajnym wejściem Jay-Z… I było to idealne w każdym calu. Aż żyć się chciało, słuchać się chciało. Czekałem na album już z utęsknieniem i niecierpliwością.
Dobra, pora na sedno. Justin na tym albumie dokonał czegoś niesamowitego – nagrał album przebojowy, popowy, komercyjny, a zupełnie sprzeczny z aktualnymi trendami w muzyce mainstreamowej. Zamiast tego, ta szczwana bestia wyjęła wszystko co najlepsze z ery jazzująco-swingującej, i wrzuciła do jednego worka z produkcją Timbalanda. Słychać to np. w Strawberry Bubblegum, Body Count, Spaceship Coupe czy też w Pusher Love Girl. O właśnie – tu muszę pochwalić Timba, bo po raz pierwszy od dawna spisał się rewelacyjnie! Sukces wcześniejszego albumu JT to w dużej mierze jego zasługa, bo dla niego (i dla Nelly Furtado) wykorzystał swoje najlepsze pomysły. Później nie szło mu już tak rewelacyjnie (albumy solowe, produkcja płyt dla Madonny i Chrisa Cornella), więc gdy dowiedziałem się że wyprodukuje ten krążek, miałem niemałe obawy. I szok – Timbaland jeszcze miał jakieś asy w rękawie, i wyjął je na stół na Justina.
Na ogół, nie ma słabych momentów, bo w każdym kawałku zaskakuje nas co innego. A to wszędobylskie dęciaki i smyczki (That Girl, Suit & Tie, Let The Groove Get In – mój zdecydowany faworyt na tym krążku), a zaraz świetne beaty sprzed ery drażliwego electro i dubstepu (Don’t Hold The Wall, Tunnel Vision, Body Count), a nawet gitara elektryczna (Mirrors). Ten album naprawdę brzmi jak wyjęty sprzed dziesięciu lat, i jest genialnym odświeżeniem starych konwencji.
A czy jest coś nie tak? W zasadzie… nie. Nie jest to co prawda album odkrywający nowe horyzonty muzyczne, przełamujący jakieś bariery, ale tu nie o to chodziło. Chodziło jedynie o nagranie świetnej płyty. I ten cel został osiągnięty w najdrobniejszych szczegółach.
Justin – witamy z powrotem! Nie mogliśmy się ciebie doczekać aż za długo.
Wkońcu się komuś podoba Jay-Z w Suit & Tie :)
Mam identyczne zdanie co do „suit & Tie” co ty! Ale jeszcze nie słuchałam całego albumu.
Dla mnie Justin robi świetną muzykę, ale, którą mogę słuchać „w tle” dnia codziennego, bądź na imprezach. Jakoś zawsze mnie nudzą jego kawałki jakbym miała je słuchać cały czas… Uwielbiam go, ale tylko od czasu do czasu ;)