57. ceremonia wręczenia nagród Grammy już za nami. Ależ to była noc! W porównaniu do zeszłorocznej, mocno przewidywalnej ceremonii, w tym roku można się prześcigać co wywołało większe „wow!” – poszczególne występy, niektórzy zwycięzcy czy kreacje z czerwonego dywanu. Było na co patrzeć – a także było czego słuchać.
Około godziny 21 naszego czasu rozpoczęły się transmisje z czerwonego dywanu, a niedługo później rozpoczęło się wręczanie pierwszych statuetek. Nagrody w tym roku wręczono w ponad 80 kategoriach, więc niemożliwym byłoby wręczenie ich wszystkich na jednej ceremonii. Przez pierwsze parę godzin wręczono w kategoriach stricte gatunkowych – jak najlepszy album pop, najlepszy utwór rap – a na właściwej ceremonii wręczono nagrody „ogólne” (tj. wielogatunkowe). Dzięki temu Beyonce, Beck czy Pharrell Williams swoje pierwsze nagrody zdobyli jeszcze przed przyjazdem na ceremonię.
Jury w tym roku nie przyznawało nagród młodym, obiecującym debiutantom – prym wiedli starzy, doświadczeni wyjadacze. Wyjątek stanowił jedynie Sam Smith, który bezprecedensowo wygrał całą galę – 4 statuetki na sześć nominacji. Zaś Beyonce, Beck i Pharrell Williams wrócili z trzema wyróżnieniami, w tym Beck niespodziewanie zgarnął to najważniejsze – Album Of The Year, za krążek Morning Phase. W tym roku młodzi idole nastolatek, pokroju Taylor Swift, Meghan Trainor, Ariany Grande czy Eda Sheerana, musieli zdać egzamin z przegrywania. Osobiście nie mogę mieć żadnych zastrzeżeń do wyboru zwycięzców. Mimo tego, że Sam Smith nie przekonuje mnie swoją twórczością, a jego nagrodzony utwór nie leży w sferze mojego gustu – wolę widzieć statuetki w jego rękach niż Iggy Azaeli czy Miley Cyrus. Aha – i z całą moją miłością do Paramore, ale Ain’t It Fun nijak nie pasuje do kategorii Best Rock Song. Nijak.
Co najciekawsze, właściwa ceremonia (trwająca ponad trzy godziny) miała najmniej właśnie samych nagród – wręczono ich wtedy tylko 9! Show zostało mocno zdominowane przez niezwykle różnorodne występy.
Pozwólcie, że nie opiszę po kolei wszystkich atrakcji muzycznych tamtej nocy, gdyż, po pierwsze, było ich za dużo, a po drugie, nie wszystkie zasługiwały na uwagę. Ale trzeba przyznać, każdy artysta/wokalista zrobił wszystko co w jego mocy. Ograniczę się do wyszczególnienia pięciu – moim zdaniem – najlepszych wykonów.
AC/DC – mocniejszego otwarcia ceremonii nie można było sobie wymarzyć! Przy In Rock We Trust i Highway To Hell Katy Perry i Lady GaGa szalały równie mocno co Paul McCartney i Dave Grohl.
Ed Sheeran i John Mayer – co druga kobieta/dziewczyna oglądająca ten duet miała tzw. „kisiel w majtach”. Autor artykułu również.
Miranda Lambert – amerykańska artystka country zrobiła rockowe show, którego nie powstydziłaby się nawet Alanis Morissette czy młodsza Avril Lavigne.
Madonna – występ na Grammy tuż po premierze nowego teledysku, niedługo przed premierą nowej płyty – czyli promocja u Królowej rusza z kopyta. Bo to wciąż Królowa, która swoim erotycznym show udowodniła swą wielkość.
Annie Lennox i Hozier – o ile za Hozierem naprawdę nie przepadam, to od chwili kiedy do muzyka dołączyła legenda muzyki lat 80., to chwilami aż zapierało dech w piersiach. Annie równie zjawiskowo wykonała Take Me To Church jak i później I Put a Spell On You.
A na coś można było narzekać? Cóż, to samo, co rok temu – zupełna marginalizacja Europy w kwestii transmisji ceremonii. Podobnie jak rok temu na stronie grammy.com można było obejrzeć relacje z czerwonego dywanu i wręczenia pierwszych nagród, ale już dla obejrzenia właściwej ceremonii trzeba było czesać internet w poszukiwaniu nieoficjalnych streamów. Bo żadna polska TV nie kwapiła się do wyemitowania ceremonii. Czy oficjalne udostępnienie obejrzenia ceremonii wręczenia najważniejszych nagród przemysłu muzycznego to naprawdę tak dużo?
Zostawiam was z tym pytaniem, a do tematu Grammy wrócimy już za rok.
Ufff! Tyle emocji, że aż głowa boli.
(wszystkie zdjęcia z oficjalnych materiałów ze strony grammy.com)