Wielkie bóle mi ta płyta sprawiała. Za pierwszym razem wytrzymałem z nią ledwo piętnaście minut. Za drugim odsłuchałem do końca z uczuciem „co ja robię tu?”. Za każdym kolejnym dochodziła do mnie rzecz istotna – że Björk artystką wybitną jest i Vulnicura to tylko udowadnia. Mimo, że jest to płyta cholernie trudna.
Przywykłem już do tego, że – jeśli chodzi o dokonania islandzkiej artystki – mam najczęściej zdanie odmienne niż reszta świata. Kiedy wielu pomstowało na przerost formy nad treścią na Biophilii, ja ją do dziś uznaję za najlepszą od czasów Post. Wielu krytyków jest zgodnych, że Selmasongs należy słuchać wyłącznie po wnikliwym seansie Tańcząc w ciemnościach, a ja tymczasem nijak się do tego filmu nie zabieram. A Volta swoim brzmieniem bije na głowę nawet Homogenic. Dlatego też uważałem że najnowszy longplay, już do niemożliwości zagłaskany przez muzyczną branżę, będzie dla mnie albumem z kategorii „przesłuchane i zapomniane”. O dziwo, nic z tego.
Każdego, kto zna chociażby dwa poprzednie albumy Björk, na wstępie uderzą od razu smyczki. Wszędobylskie, ciągnące się przez cały album potęgujące cały smutek krążka (przewodnim motywem płyty jest rozpad związku artystki z Matthew Barney’em). Ci, dla których ostatnie albumy były niezadowalające, zakochają się od razu – zwłaszcza w ociekającym „symfonicznym smutkiem” Black Lake. Nie znaczy to że artystka pożegnała się z elektroniką. Tym razem mamy uzupełnienie brzmieniami ambientowymi, pulsującymi (Notget, History Of Touches, Atom Dance), momentami bardzo agresywne (Mouth Mantra, Family). I aż się dziwię, że to wszystko ze sobą współgra i działa, mimo totalnego braku jakiejś konsekwencji brzmienia. Bo jest pełno chaosu, ale jakby poukładanego. Jak ona to robi?
To, że słuchacze Björk przywykli do jej dosyć specyficznego sposobu śpiewania, to też oczywistość. W innym wypadku nawet by się za nią nie zabierali. Tutaj jednak umiejętności wycia pani Guðmundsdóttir osiągają apogeum porównywalne momentami aż do śpiewaczek operowych. Tu był dla mnie główny szkopuł, przez który spisywałem Vulnicurę na straty. Słuchanie jej piania w słuchawkach momentami zakrawa o torturę – zwłaszcza w Lionsong czy Black Lake. Jednak – znowu o dziwo – nawet do tego idzie przywyknąć. Po najdłuższym czasie obcowania z tym materiałem. Wnikliwym. Słuchanie w tle się tu raczej nie sprawdza.
Björk tym albumem dokonała dla mnie czego niebywałego – podjęła się nieskładnego kombinowania z dźwiękami totalnie niesłuchalnymi, łącząc je z wysokimi tonami, tworząc w ten sposób dobrą płytę. Są tacy, co wymagali by od niej jeszcze więcej. Mi już starczy w zupełności tyle. 7/10
Mam podobne odczucia. Szkoda, że w Empiku są te paskudne kartonikowe wydania. ://///