Konkurs Piosenki Eurowizji, czyli nasza coroczna zadra narodowa. Mniej więcej od lutego – wtedy najczęściej wybieramy piosenkę – do samego finału, mielimy ją na czynniki pierwsze, zadając rok w rok te same pytania. Dlaczego ten wykonawca od nas? Z jakiego powodu Polsce co roku się nie udaje zająć wysokiej lokaty? Czemu w tym roku nie wybiera publiczność? Oraz to, które zastanawia chyba najwięcej osób. Dlaczego na Eurowizję nie pojedzie ktoś z taką popularnością jak Podsiadło czy Sanah? Spróbuję wam choć trochę na to pytanie odpowiedzieć.
Na stronie eurowizja.org wisi lista wykonawców, którzy chcą walczyć o reprezentowanie Polski na tegorocznej Eurowizji. Po przejrzeniu większość internautów najpewniej zadaje sobie pytanie „co to za ludzie?”.
I nie dziwota, bo z popularniejszych nazwisk można tam znaleźć tylko Justynę Steczkowską (która, jak dobrze wiemy, reprezentowała nas w 1995 roku), Lunę, Bryskę, Krystynę Prońko (chyba najbardziej zaskakująca kandydatura), Nataszę Urbańską (wokalistka jest jedną z najbardziej wytrwałych w zgłaszaniu się na ten konkurs) i L.U.C (z piosenką do Chłopów).
Bardziej obeznani w branży muzycznej oraz fani Eurowizji jeszcze rozpoznają Sarę Chmiel (wokalistka która zastąpiła Anię Wyszkoni w Łzach), Annę Jurksztowicz, Macieja Musiałowskiego (bardziej znanego jako aktor niż muzyk), zespół Coals, Julię Pośnik, Madoxa (pierwsza edycja Mam Talent), Marcina Maciejczaka (zwycięzca The Voice Kids), Ahlenę (preselekcje 2023, przegrała z Blanką), Darię Marx (preselekcje 2022, przegrała z Ochmanem), Kasię Stanek (uczestniczka The Voice) Izabelę Zabielską (tiktokerka) czy Nitę (zeszłoroczna debiutantka w Kayaxie). A ja osobiście jeszcze znam Milito, Didi czy RAF, których odkryłem jakiś czas temu.
A cała lista chętnych (którzy się zadeklarowali publicznie) liczy ponad 120 nazwisk i zespołów. W większości kompletnie nieznanych szerokiej publiczności, z niewielkim dorobkiem lub nawet debiutantów. I co może być zastanawiające, sporo muzyków… z gatunku disco-polo.
Stosunek polskiej branży rozrywkowej do Eurowizji zmieniał się w czasie, tak jak sam konkurs. Łatwo zauważyć, że w pierwszej dekadzie wysyłaliśmy głównie najgorętsze ówcześnie nazwiska rodzimej sceny – Górniak, Steczkowska, Kowalska, Piasek, Mietek Szcześniak, Sixteen i Ich Troje. Można odnieść wrażenie, że kierowaliśmy się myślą „jak my ich kochamy nad Wisłą, to Europa też ich pokocha”. Płonne to były nadzieje, bo poza drugą lokatą Górniak, tylko Ich Troje przebiło się do TOP 10.
Analogicznie do coraz gorszych wyników Polski spadało zainteresowanie Eurowizją wśród tych najpopularniejszych artystów, a i przez to również wśród polskiej publiczności. Z braku laku od 2005 wysyłaliśmy drugoligowe zespoły i słabo rozpoznawalnych wykonawców, najczęściej ledwo debiutujących. Niektórzy z nich dziś popadli w zapomnienie po tym jak kończyliśmy w konkursie na dnie tabeli lub bez awansu do finału. W konsekwencji tych fatalnych dla Polski startów, nie dziwota, że TVP postanowiło na dwa lata odpuścić sobie udział w Eurowizji.
Od 2014 roku nasze udziały to dziwna do opisania sinusoida, ale wciąż w zgłoszeniach na konkurs dominowali artyści o których wiedzieliśmy niewiele. Nawet jeśli jakimś trafem zgłaszały się naprawdę gorące nazwiska – jak w 2016 namówiona przez fanów Edyta Górniak oraz Margaret będąca wtedy na topie list przebojów – to i tak publiczność i jury wysyłały na konkurs tych nienajpopularniejszych lub młodszych stażem w branży. Cleo startując na Eurowizji miała tylko jednego singla z Donatanem (niesamowicie popularnego, fakt – ale wciąż jednego!), w 2015 Monika Kuszyńska była na zapomnianej pozycji w oczach mas, o Alicji Szemplińskiej i Blance przed preselekcjami niemal nikt nie słyszał, a Michał Szpak, Ochman i Tulia byli ledwo co po swoich pierwszych płytach. Niemal każde z nich dopiero rozpoczynało bieg po wielką karierę. I udział na Eurowizji pomógł im ją w jakimś stopniu wykręcić na wyższy level popularności, o który bez niej mogłoby być trudniej.
I właśnie na to w dużej mierze liczy całe mnóstwo „no-name’ów”, debiutantów i wszystkich marzących o wielkiej karierze jak najmniejszym kosztem – na wybicie się. Które w dzisiejszej erze, kiedy mamy wręcz nadprodukcję nowej muzyki, jest coraz trudniejsze. Bo zgłoszenie się na Eurowizję jest jednym z najprostszych sposobów na pokazanie się jak najszerszej publiczności.
Wymagania na Eurowizję są niesamowicie proste:
–utwór musi być opublikowany najwcześniej 1 września minionego roku
–piosenka musi być tworem w 100% oryginalnym, tj. covery, sampling i zapożyczenia z innych dzieł kultury lub melodii ludowych nie wchodzą w grę
–utwór zgłoszony na konkurs może trwać maksymalnie 3 minuty. Co prawda, nierzadko zgłaszane są utwory które oryginalnie są dłuższe, wtedy na konkurs się je ucina, co zrobił np. zespół Lordi (zwycięski Hard Rock Hallelujah z 2006 oryginalnie trwa ponad 4 minuty)
–piosenka musi posiadać muzykę i tekst – niby banał, ale chodzi o to, żeby nie zgłaszać wykonań acapella i instrumentalnych
–utwór nie może zawierać treści dyskryminujących jakiekolwiek grupy społeczne
-artysta i wszyscy którzy wystąpią z nim na scenie do maja muszą mieć ukończone 16 lat i może to być maksymalnie 6 osób,
-wykonawca musi posiadać obywatelstwo polskie.
Przy czym ten ostatni wymóg jest rzeczą dziwną na tle całej Eurowizji, kiedy sobie przypomnimy między innymi wygraną Celine Dion w barwach Szwajcarii, Ich Troje zgłaszające się do reprezentowania Niemiec czy też zeszłoroczną reprezentantkę Francji pochodzącą z Kanady. Jest też zapis, że „zaleca się by wykonawcy brali udział w pisaniu tekstu lub muzyki zgłoszonego utworu”. Po co to? Nie mam pojęcia.
Tak czy siak, samo zgłoszenie się na Eurowizję jest wręcz bezproblemowe i dziś gwarantuje przynajmniej ekspozycję w mediach. Jeśli ci się uda dotrzeć przynajmniej do publicznych preselekcji – jest pierwszy sukces. Jeśli je wygrasz i pojedziesz na konkurs – możesz czuć, że złapałeś Boga za nogi. Zobaczy cię wielomilionowa publiczność w całym kraju i w całej Europie. Musisz tylko potem wziąć się do ciężkiej pracy, żeby tego nie stracić, ale i tak już masz to, na co wielu początkujących wykonawców nawet nie ma co liczyć.
Artyści, którym już udało się osiągnąć wielki sukces, nie potrzebują udziału w Eurowizji. Ba, ona nawet nie jest dla tych którzy już na tym konkursie próbowali. Bo Eurowizja powrotów nie lubi jakoś wyjątkowo. W ponad 60-letniej historii Loreen jest drugą osobą której udało się wygrać drugi raz, większość innych triumfujących nie miało takiego szczęścia. Alexander Rybak po 9 latach od zwycięstwa wrócił na konkurs i zajął dopiero 15. miejsce. Dana International, po wygranej w 1998 wróciła na konkurs w 2011 i nie awansowała do finału. Charlotte Perrelli, która wygrała w 1999, pojechała w 2008 i zajęła zaledwie 18. miejsce. A nasze rodzime Ich Troje po trzech latach od pierwszego startu sprobowało sił ponownie i polegli w półfinale. Potencjalna porażka Steczkowskiej będzie tylko przykrym potwierdzeniem tej reguły. Której oczywiście nie życzę artystce (o ile zostanie wybrana).
Zatem spójrzmy, co Eurowizja może teraz dać takim wykonawcom jak Podsiadło czy Sanah, którzy u nas już wyprzedają nawet stadiony. Międzynarodową rozpoznawalność? Jasne, ale żadne z nich do niej nie aspiruje. Ugruntowanie pozycji? Nie ma potrzeby, obecnie jest nie do ruszenia. Ten konkurs mógłby być dla nich tylko dodatkową zabawą, na którą nie muszą mieć ochoty. Mało tego, mogą nawet tam więcej stracić niż zyskać. Eurowizja to wielomiesięczne przygotowania, kilka tygodni wyjęte z życia i spora inwestycja obarczona ryzykiem klapy finansowej. Najpopularniejsi polscy wykonawcy nie będą skłonni odpuścić sobie nawet całych tras koncertowych na rzecz trzyminutowego występu.
Zatem serdecznie proszę, skończmy już z życzeniowym myśleniem o Podsiadło, Zawiałow czy Dodzie na Eurowizji. To nie jest konkurs dla nich. To jest konkurs, który ma być trampoliną dla tych, którzy aspirują do ich statusu. Przynajmniej w Polsce.