No dobra, wiem – zdecydowanie za późno to publikuję. Na swoją obronę mam dwie rzeczy. Pierwsza – praca. Dwa – dużo wewnętrznych sporów o to zestawienie. Pierwotnie było tu ponad 20 albumów z naszego podwórka, niektóre postanowiłem wprowadzić ostatecznie dopiero tydzień temu, z jednym do dziś się biję wewnętrznie czy jednak się nie należało. Ale wiecie co? Cieszy mnie to, że mam takie dylematy. Bo jeszcze dwa lata temu w życiu bym nie podejrzewał, że będę tak ochoczo myślał o rodzimej muzyce.
No to jedziemy – 16 moich najlepszych polskich płyt 2021.
Pies – Na więcej nie mam sił
Jeśli nie znacie tej poznańskiej kapeli, to prędko nadróbcie. Ich debiut, który wyszedł w marcu tego roku to piękny soft-pop, którego ich biografia na Spotify całkiem nieźle podsumowuje jako „przełom lata i jesieni zamknięty w piosenkach”. Mimo, że nie zawsze z tekstów wylewa się optymizm („Dorosłość to same obowiązki/Chciałbym zrobić coś dla siebie” z Mija czas codziennie daje mi z liścia w twarz), to jest to rzecz, która została nagrana dla waszego pokrzepienia i komfortu. To jest muzyka, która leczy. Poważnie mówię.
Sanah – Irenka
Płyta, której się obawiałem. Kiedy po zawładnięciu w 2020 polskim mainstreamem Sanah produkowała kolejne single jak taśmociąg, zaczynało wiać nudą. Na szczęście Irenka jeszcze ma w sobie tę krztynę przebojowości i zajebistej szczerości w tekstach, która była i na debiucie, ale wtedy na niektóre kawałki brakowało miejsca. Dlatego trzeba było wydać drugą płytę rok po pierwszej. A po więcej argumentów zapraszam do mojej recenzji Irenki.
Arek Kłusowski – Lumpeks
Mainstreamowy pop i electro-pop jest w tym kraju zdominowany przez kobiety. Facetom w mainstreamie na ogół zostaje tylko rock, rap, fucha producenta lub pop bardziej zrobiony na modłe kolejnych klonów Piaska produkowanych przez programy typu The Voice. Dlatego każdy taki pan próbujący cokolwiek odmiennego ma moją aprobatę. I jednym z tych panów jest właśnie Arek Kłusowski, który na pierwszym albumie próbował udawać Rojka czy Podsiadłę -ale na Lumpeksie dowala mocno przebojowym electropopem przy tym bawiąc się oszczędnie słowami i nie zostawiając suchej nitki na np. polskim systemie edukacji, polskiej mentalności która chce wpychać nos w cudze sprawy czy oczekiwaniach rodziców. Takiego polskiego popu chcę jak najwięcej w radiach.
Michał Anioł – U
No to teraz schodzimy do polskiego niezalu. Poznajcie kolejnego debiutanta w tym zgromadzeniu – Michała Anioła, którego odkryłem, po tym do współpracy zaprosili go Wojtek Urbański i Sonar Soul na album Rysy. Niedługo potem znalazłem jego debiutancki album, na którym kipi od gęstych beatów w stylu house z domieszką dance i trapu. A nad tym wszystkim głos Michała, który śpiewa jakby od niechcenia i wyśpiewuje swoje nerwy. Jest tu nawet kilka przebojowych i wręcz tanecznych kawałków (Potrzebuję was czy Splash), a nad wszystkim jest atmosfera niepokoju i lekkiego smutku, doskonale rozumianego przez moje pokolenie.
Marta Bijan- Sztuka płakania
Jeśli nie znacie tego nazwiska, to znaczy, że nie oglądaliście czwartego sezonu polskiego X-Factora, gdzie zajęła drugie miejsce. Udało się jej potem wydać debiutancki album w Sony, który był bardzo nijaki. W 2021 wróciła z materiałem w klimacie… progresywnego rocka, metalu i shoegaze! Poważnie! Jednak nie znajdziecie tu hardkorowych riffów i krzyczenia – chyba że tego metaforycznego, bo śpiew Marty i teksty o bólu, mroku i końcu świata są jakby niewypowiedzianym do końca wołaniem o pomoc. Jeśli wkrótce ma się wydarzyć jakiś koniec świata, to ten album będzie jego idealnym soundtrackiem pod napisy końcowe.
Niemoc – Kilka najlepszych dni w życiu
Od zespołu złożonego ze szkolnych kolegów do muzyków zapraszających na album Michała Wiraszko czy Kachę z Coals. Niemoc w błyskawicznym tempie awansowali z ciekawostki do jednego z najlepiej zapowiadających się przyszłościowo post/prog-rockowych zespołów. Kilka najlepszych dni w życiu to materiał napchany gęstymi beatami klawiszowymi podparte o mocne riffy i kilka naprawdę wyśmienitych występów wokalnych.
Zdechły Osa – Sprzedałem dupę
Osa swoim pierwszym legalem zdzielił mi w twarz. I poprosiłem o więcej. Do dzisiaj słuchając Sprzedałem dupę zastanawiam się czy to jeszcze rap czy już nu-metal? Czy Osa będąc tam dobitnie szczery w swojej wulgarności przesadza czy to po prostu jego styl wyrazu? Dlaczego tam jest więcej przesterowanych gitar niż potężnych beatów i sampli? I dlaczego jego koncerty przypominają bardziej występy Dezertera niż Pezeta? Zdechły Osa tym albumem ciągle prowokuje mnie do zadawania pytań i odkrywania nowych warstw jego patologicznej twórczości – i o to chodzi.
Brodka – BRUT
O ile Clashes było dla Brodki próbą napisania siebie od nowa (moim zdaniem, niezbyt udaną), tak BRUT jest tych prób zwieńczeniem – nad wszech miar udanych. Lawirowanie między rock’n’rollem i trip-hopem, inspiracjami cold wave, a nad tym wszystkim jeszcze świetna strona wizualna w teledyskach i występach Moniki na żywo. BRUT jest dziełem kompletnym, które należy podziwiać w całości – nie tylko samą muzykę. Artystka udowodniła, że jest na naszym rynku klasą samą w sobie, do której dzisiejsze debiutantki bedą się wielokrotnie odwoływać.
Ifi Ude – LUDEVO
Jak łączyć Polskę z Nigerią? Ifi Ude doskonale to wie i na LUDEVO robi to bez obciachu czy sztucznego nadęcia. Budowanie napięcia poprzez skrzypce, ludowe perkusjonalia i dźwięki sitar (a przynajmniej wydaje mi się, że je słyszałem parę razy) na tym albumie są w stanie odczarować dla każdego poczucie, że „muzyka ludowa” musi być przaśna. A nad tym wszystkim śpiew Ifi nafaszerowany emocjami (posłuchajcie chociażby Tato, tato). Nominacja do Paszportu Polityki była zasłużona.
WaluśKraksaKryzys – ATAK
Z małego niezależnego labelu Trzy szóstki do ulubieńca krytyków muzycznych i festiwali pokroju Męskiego Grania, Jarocina czy Pol’and’Rocka. WaluśKraksaKryzys. Kariera muzyczna Walusia to klasyczny przykład from zero to hero osiągniętego wyłącznie muzyką. ATAK udowadnia mi, że rock wcale nie jest martwy – trzeba go napisać na niego inny przepis. Czasami trzeba zmieszać z punkową agresją, czasem połamać konstrukcję zwrotka-refren-zwrotka, jeszcze gdzieś zaprosić Króla i zabawić się basem, a przede wszystkim – być szczerym do bólu w tekstach jak Waluś, rozprawiający się ze swoimi słabościami. Węszę tu Fryderyka w kategorii Album Rock.
Maria Peszek – Ave Maria
Maria zapowiadając ten album mówiła, że „to najpewniej najpiękniejsza płyta jaką nagrała”, a w wywiadach przebąkiwała że kolejnej może już nie być. Jeśli faktycznie ma to być jej pożegnanie ze sceną, to jest ono pełne żalu i agresji. Agresji pod bezkompromisowymi bitami oraz tej ukrytej pod tekstami. Pośród tych drugich mamy zarówno bezpośrednie walenie w nos (singlowe Barbarka oraz Jebię to wszystko) i jak i całkiem zgrabnie dobrane metaforami (Viva La Vulva). Nawet jeśli z Ave Maria wyłania się obraz pt. „Polski już nie ma”, to ten obraz jest wciąż piękny.
Mapa – Wzywam cię
Płyta która pod koniec roku wzięła mnie z zaskoczenia. Debiut Magdy Pasierskiej to pozycja która przeszła niemal bez echa, a powinna być we wszelkich możliwych rankingach. Wzywam cię to opowieść o lękach i wyobcowaniu ubrana w electro-trap-popowe bity. Momentami kojarzyło mi się z debiutem Billie Eilish, czasem gdzieś idzie usłyszeć Björk z czasów Post czy Debut – spróbujcie posłuchać Przejdź do pozycji dziecka czy utworu tytułowego i uniknąć skojarzeń z autorką Human Behaviour. Mapa niby chce nas wyciągnąć na parkiet, ale z duszą na ramieniu. Ja się daję wyciągnąć bez proszenia.
Dziarma – Dziarma
Osobiście zapamiętam 2021 w polskiej muzyce jako początek przejmowania mainstreamowej rap sceny przez kobiety. Ryfa Ri, Margaret, Gonix, Young Leosia, Oliwka Brazil oraz Dziarma, która na koniec roku wpadła i pozamiatała. Raperka długo dojrzewała do tej płyty i to słychać – wie kiedy musi być delikatna i subtelna (Najlepsza, Velour, Drzazga), wie kiedy musi być głośna i energiczna (Czarny Bez, Bomby), a zgraja producentów oraz gości idealnie jej w tym pomaga, często tworząc idealny kontrast. Mieliśmy w 2021 głównie imprezowe rap dziewczyny, a Dziarma jest dla nich lekką opozycją – jako narratorka i twórczyni historii. Ja to kupuję. W dzień publikacji tego zestawienia Dziarma trafiła na spotifajowy billboard na Times Square. Jeśli to dopiero debiut, to ja niecierpliwie czekam co Dziarma zrobi dalej.
Szczyl – Polska Floryda
Tylko dwie rapowe płyty w tym roku wywołały u mnie poczucie „WOW, ale to świeże”. Pierwszą był Zdechły Osa, a drugą właśnie Szczyl. Polska Floryda to przede wszystkim doskonałe produkcje które zgrabnie skaczą po wpływach soulowych i r&b, a nawet post-punkiem. Chwilami ma się wrażenie, że to album rodem z zachodniego wybrzeża USA, dopóki nie wchodzi nawijka Szczyla. Nawijka, która momentami jest nieco niewyraźna i zagłuszona, ale czuć w niej pełno szczerości. Osobiście odnajduję w Szczylu tego samego chłopaka, którym sam byłem będąc w jego wieku (i również mieszkając w Trójmieście, skąd pochodzi). „Szczyle mają w łapach cały świat”, rapuje autor na sam koniec i trudno mu nie życzyć powodzenia by ten świat w jego rękach został.
Sokół – NIC
NIC to portret rapera świadomego swojej pozycji, doskonale wiedzącego że nie musi nikomu nic udowadniać i że nikt mu nie odmówi feata (bez konkretnej przyczyny). Bo w sumie NIC nie przynosi u Sokoła rewolucji – te same tematy co na solówce trzy lata temu, a flow oraz formuła doskonale znane i wypracowane. Muzycznie też praktycznie nie da się przyczepić do niczego, a jedynie wychwalić kto miał bardziej angażujące pomysły – jak np. Sampler Orchestra z tłocznym klimatem, Steez i Janicki samplujący Bajm czy Duit z synthwave’ami. A wisienką na torcie jest tu gościnny udział… chóru dziecięcego Fasolki. Pucowanie własnego pomnika? Tak, ale trzeba dbać by pomniki nie pokryły się rdzą i dalej zachwycały. Tak jak Sokół zachwyca z NIC.
Tola Szlagowska – Subtitles
Nie, obiektywny to ja tu raczej nie jestem. Ale nawet się nie silę. Bo kiedy idol z lat nastoletnich, który uformował cię jako człowieka wreszcie wydaje płytę (po ponad 10 latach!), to kalkulacje i chłodna krytyka muszą iść na bok. Zwłaszcza kiedy wychodzi płyta, która z emocji jest utkana. Bo takie właśnie jest Subtitles – co usłyszy nie tylko taki hardkorowy fan Szlagowskiej jak ja. Bezpośrednie w słowach, w śpiewie Toli która zdaje jakby stała dosłownie obok i wyrzucała z siebie wszystkie nerwy oraz aranżach popowo-jazzowych. Nie ma tu spełniania czyimś oczekiwaniom czy gustom. Mamy po prostu Szlagowską komunikującą wprost co jej chodziło po głowie przez całe życie po Blog 27.