Fuzja klimatu This Is War, niezłej chwytliwości i nieco niebezpiecznej pompatyczności – tak najkrócej można opisać „Miłość, Pożądanie, Wiarę i Sny”, gdyby tłumaczyć na nasz ojczysty język tytuł nowego krążka 30 Seconds To Mars.
Można teoretycznie pójść na łatwiznę, i powiedzieć, że Jared i Shannon Leto oraz Tomo Miličević nagrali swoistą kontynuację poprzednika. Bo jest tu wszystko co wyróżniało ostatni album 30 STM – emocjonalne wykrzyczenia i chóry, i dopompowane mocno rockowe kompozycje. O ile jednak na This Is War jeszcze było słychać ostrożne stosowanie takich zabiegów, to tutaj grupa się już przed niczym nie powstrzymywała. Jest energicznie, nieprzewidywalnie i z werwą. Ale po pewnym czasie aż głowa boli od słuchania.
Pierwszy singiel, którym było Up In The Air idealnie podsumowuje muzycznie cały krążek. Na Do or Die, Nothern Lights, instrumentalnym Pyres of Varanasi dostajemy zgrabnie zmiksowaną elektronikę z rockiem, motywy orkiestr symfonicznych na Birth, The Race i na finalnym Depuis Le Debut (w tym ostatnim zostały również użyte fragmenty „Jeziora Łabędziego”) a City Of Angels (jak dla mnie, idealny kandydat na singla) czy Bright Lights to delikatne ballady z dodatkiem pianina. Ciężko wskazać utwory bez użycia syntezatorów i chórów, które znamy już z albumu This Is War. Płyta jako całość brzmi donośnie, wzniośle – miejscami aż do przesady, gorzej niż na ostatnich płytach Muse. Z początku fajnie się tego słucha, ale wszędobylskie krzyki „whoah” i „o-o-o-o” zaczynają wręcz wkurzać jeszcze zanim dobijemy do połowy albumu. Bo w całym tym zamieszaniu prawie nie idzie usłyszeć gitar i perkusji.
Fani zespołu z czasów Attack, The Kill i A Beautiful Lie nie mają tu czego szukać, z dawnych dokonań został jedynie głos Jareda. Nawet nie jego śpiewanie, bo odważył się porządnie wydrzeć jedynie na Conquistador, który jest najostrzejszym kawałkiem na płycie. Poza tym, wszystkie partie wyśpiewuje niemal na jedną modłę.
Fajnie, że dalej próbują z czymś nowym, że eksperymentują. I naprawdę im to dobrze wychodzi. Ale też nie obraziłbym się ani trochę, gdyby 30 STM następnym razem postanowili po prostu złapać za gitary i wyciąć kilkanaście soczystych riffów. To też może mieć wielką moc. W końcu to nimi mnie kupili w From Yesterday…