W erze, kiedy coraz więcej postaci ze świata muzyki zaczyna powoli, acz nieubłaganie, umierać, zjawisko zwane „syndromem martwej gwiazdy” zaczyna być rzeczą coraz bardziej powszechną.
Słyszeliście kiedyś o tym syndromie? W dużym skrócie: kiedy umiera jakaś postać z popkultury, – czy to muzycznej, czy filmowej (tutaj skupię się na tej pierwszej) – nagle przybywa jej cała rzesza fanów, słupki sprzedaży albumów zaczynają mocno rosnąć, media mocno nakręcają spiralę zainteresowania denatem produkując kolejne clickbaity, ludzie oddają hołd artyście, którego… praktycznie nie znali. Często jest to przejściowe, po kilku dniach wszyscy „wracają do normalności”: czyli do stanu w którym dany muzyk nic nas nie interesował. Czasami niektórym jednak ta fascynacja zostaje na dłużej. To właśnie jest syndrom martwej gwiazdy.
Można się wkurzać na to, że ktoś nie ma ochoty zainteresować się denatem za jego życia, tylko dopiero po zrobieniu hałasu przez mass-media, ale to już naprawdę zaczyna wyglądać jak stały element popkultury ery 2000. W samym 2016 roku mieliśmy dużo takich przypadków. Przykłady: ostatni album Davida Bowie jako jego jedyny zadebiutował na pierwszym miejscu Billboardu, w Polsce aż 10 różnych albumów Leonarda Cohena jednocześnie zaliczyło wysokie skoki sprzedaży, parę tygodni temu nagle kilka płyt Soundgarden trafiało na pierwsze miejsca Spotify i iTunes. I musimy się przyzwyczaić do tego, że ten schemat będzie się powtarzał.
I też musimy przełknąć fakt, że w syndromie martwej gwiazdy nie ma absolutnie nic złego.
Bo nie ma. Naprawdę. Nie jestem w stanie jakkolwiek potępić faktu, że ktoś postanawia zainteresować się twórczością muzyka wcześniej mu obcego i się nią zachłysnąć. Bo za każdym razem do rozpoczęcia fascynacji potrzebny jest jakiś impuls, który nam pokaże danego muzyka. Zwłaszcza takiego, który przez jakiś czas był nieaktywny zawodowo lub komercyjnie. Popatrzcie chociażby na przykład Davida Bowie w 2013 roku, kiedy to bez zapowiedzi zapowiedział nowy album po dekadzie milczenia. Czy wtedy też świat nie oszalał na punkcie legendarnego muzyka, nieobecnego wtedy od lat?
Odnotowano fakt, że istnieje ktoś taki jak David Bowie, który swego czasu zrewolucjonizował postrzeganie muzyki i wizerunku, ludzkość masowo słuchała jego dawnych kawałków, media odgrzebywały stare artykuły na jego temat, – niemal codziennie któryś polski portal przypominał o wizycie Bowiego w Warszawie – a młodsi sprawdzali kto to właściwie jest ten David. Im bliżej było do premiery albumu, tym większej ilości ludzi David zostawał w głowie. Kiedy dwa lata później zapowiedziano kolejny Blackstar, Bowie na pewno miał znacznie większą liczbę słuchaczy niż przed dziesięcioletnim milczeniem komercyjnym. I nie różni się to niczym od zjawiska, kiedy sprawdzamy w podobny sposób muzyka, który właśnie zmarł. No dobra, różni się to jedynie cyferkami. Bo skala jest wtedy znacznie większa, ale tak samo to wygląda. Potrzebny jest impuls. Miejmy pretensje dopiero wtedy, kiedy taki zarażony syndromem zacznie wmawiać otoczeniu (a czasami także sobie), że tak naprawdę od dawna był fanem denata, tylko „wcześniej się z tym ukrywał”.
Wiecie, czemu mnie naszło na ten temat? Nie, nie z faktu, że dzień po śmierci Chestera Benningtona sprzedaż płyt, plików cyfrowych i streamingu Linkin Park wzrosła o kilka tysięcy procent. Chodzi o to, że syndrom martwej gwiazdy dopadł też mnie.
Przed Bożym Narodzeniem 2016 żyłem chyba w bańce w której jeden z największych muzyków pop był postacią oczywistą, której nie trzeba było zgłębiać, bo po prostu była. I wyobrażałem sobie chyba, że zawsze zostanie. I nie zdawałem sobie sprawy, jaki George Michael jest fantastyczny i ma mi do zaoferowania więcej niż ograne do znudzenia hity Wham! i wyciskające łzy Careless Whisper.
Minęło już ponad pół roku od jego odejścia, a ja wciąż zajeżdżam tidalową playlistę poświęconą jego twórczości, odkładam kasę na kupno winyla Listen Without Prejudice, kupiłem album Faith na iTunes, od kilku tygodni szukam jakiejś ciekawej i porządnie wydanej biografii i wkurzam się, kiedy mój kumpel robi koncerty ku jego czci, a ja się pojawić nie mogę. I nie czuję żadnego wstydu z faktu, że dopiero nagłe odejście George’a mnie zainspirowało do obcowania z jego muzyką. Jest mi tylko trochę przykro, że już nie będę miał okazji posłuchać go więcej.
I jeśli was też to kiedyś dopadnie, to nie musicie się tego wstydzić.
Hah, miałam to samo z George’m Michaelem :D Niby znałam Freedom i szczerze się tym od lat zachwycałam, a George’a ogólnie kojarzyłam jako jedynego gościa, którego muzyka w latach 80-tych brzmiała nieźle, to dopiero bliższe poznanie go po newsie o smierci otworzyło mi oczy, jak świetny był. Możliwości wokalne ogromne, w tylu różnych aranżacjach dawał ich popis, teksty autentycznie poruszające a zgrabne kompozycje r’n’b z popem i rockiem brzmią u niego wspaniale. Pamiętam ten opad szczeny po odsłuchu Listen Without Prejudice, że ktoś naprawdę nagrał coś tak pięknego. Pamiętam też tygodnie, a potem miesiące z playlistą zapchaną George’m. I absolutnie nie żałuję, że dopiero teraz. Emocji nie da się wycenić czasem.
Przybijam piątkę.
Jeśli choć 1% tych osób zostanie przy danym artyście i jego muzyce to tylko się cieszyć. Lepsze to niż kompletna olewka. Zastanawiam się, czyja śmierć była dla mnie takim impulsem. Mogłabym powiedzieć, że Bowiego, ale jedynie w takim kontekście, że sięgnęłam po jego starsze płyty zamiast zatrzymywać się, jak wcześniej, na samych singlach.
http://the-rockferry.blog.onet.pl/