Myślenie o tym, co złego było w 2020 to chyba podpada pod jakąś odmianę masochizmu, bo wystarczy powiedzieć, że ten rok po prostu był. Sam też nie miałem ochoty rozmyślać o muzyce, która mnie rozczarowała lub znudziła. Ale z każdym pojawiającym się artykułem o „najlepszych albumach roku” odzywał się mój wewnętrzny pan maruda-niszczyciel dobrej zabawy. A ponieważ nie mam ochoty na ciągłe pisanie wszędzie tych samych komentarzy, to oto przedstawiam moją listę muzycznych rozczarowań roku 2020.
Klucz wyboru jest tutaj prosty – są to głównie artyści których bardzo lubię/lubiłem i w których pokładałem spore nadzieje. A oni odwdzięczyli mi się… różnie. Nie ujawnili pełni swego potencjału, cały materiał nijak nie pasował do singli, lub zwyczajnie mnie zanudzili. Nawet jeśli dookoła mieli przychylne recenzje, do których sam przyłożyłem rękę (kilka takich albumów się tu znajdzie). Jeśli się ze mną nie zgadzacie i którychś z wymienionych przeze mnie krążków jest waszym ulubionym, to… cóż, zwyczajnie wam zazdroszczę, że was zadowolił.
Lady Gaga – Chromatica
Dobra, miejmy to z głowy już na początku. I nie bijcie mnie jeszcze. Chromatica to dobra płyta w dorobku Gagi, a moje rozczarowanie nią wynika z tego, że Gagę stać na wiele więcej. Wielokrotnie to udowadniała. Nawet za czasów Born This Way i Bad Romance potrafiła dać nam więcej niż taneczne dance/popowe kawałki i na przykład złapać za gitarę czy siąść za fortepian. Chromatica przy poprzednich płytach jest „tylko” bezpardonową dyskoteką, na której GaGa głównie tańczy z łzami w oczach i nie pokazuje na ile ją stać. Po więcej odsyłam do mojej recenzji.
Błoto – Erozje + Kwiatostan
Tutaj chyba będzie kategoria „co do cholery jest ze mną nie tak?”. EABS kocham na zabój, zwłaszcza za Slavic Spirit. Błoto, będące projektem pobocznym muzyków z tego składu, usłyszałem przedpremierowo na żywo na Spring Breaku. Czekałem na ten longplay z zapartym tchem. Kiedy wreszcie posłuchałem Erozji… nie poczułem nic. Ciarek, ekscytacji, zainteresowania – nie stwierdzono. Nawet „momentów” do zapamiętania nie znalazłem. To samo powtórzyło się, kiedy pół roku później wydali następny Kwiatostan. Jest to o tyle dziwne, że kiedy w październiku ci sami muzycy jako EABS wydali nowy album, to wsiąkłem w niego natychmiast. Serio, co jest ze mną nie tak?
Nightwish – Human :||: Nature
Pierwszy album Nightwish nagrany z Floor Jansen – Endless Forms Most Beautiful – można było jeszcze traktować na zasadzie próby sił. Nowa wokalistka, inne możliwości, nie wiadomo co i jak się sprawdzi. Od tamtej płyty – całkiem przeciętnej, trzeba przyznać – minęło już 5 lat zespół miał dużo czasu żeby się przetestować w nowym składzie.. Ale Human :||: Nature to już nic ponad apogeum przerostu ego Tuomasa Holopainena. Prawie półtoragodzinna kobyła (z czego połowa instrumentalna) wypełniona pompatycznymi nudnymi kompozycjami, które nawet wokal Jansen nie ratuje. A moment, kiedy na początku 2021 ze składu odszedł Marco Hietala, uzmysłowił mi, że Nightwish jest już tylko patchworkiem. Tuomas Holopainen już z trudem trzyma ten zespół w ryzach. Strasznie mi przykro.
Ariana Grande – Positions
Kolejna gwiazda, która w moich oczach postawiła sobie za wysoką poprzeczkę poprzednimi dokonaniami. Od czasów Dangerous Woman były płyty co najmniej dobre, a Sweetener i Thank U Next to spójne i bardzo kompletne dzieła. Tymczasem Positions to zestaw nastrojowych pościelówek, które w porównaniu z wyżej wymienionymi poprzednikami jest po prostu nudne. Po więcej odsyłam do mojej recenzji.
La Roux – Supervision
Elly Jackson już wcześniej nas przyzwyczaiła do długiego oczekiwania na swoje albumy – poprzedni ukazał się 6 lat temu, pięć lat po debiucie. Już wtedy można było zapomnieć o przebojach na miarę Bulletproof i In For The Kill. Były za to intrygujące kompozycje. Niestety, wyczekiwane Supervision nudzi swoją synth-popową jednostajnością. La Roux okopała się w jednej wygodnej szufladce i przestała ciekawić. A szkoda.
Miley Cyrus – Plastic Hearts
To jest pewnie moment, w którym myślicie „co? Przecież sam ten album wychwaliłeś w recenzji„. Nie przeczę, ale przypomnę, że podsumowałem go zdaniem, iż Miley pali, ale się nie zaciąga. Był potencjał – ba! wciąż jest, bo Miley w występach na żywo pokazuje kawał solidnego rocka – ale na Plastic Hearts mamy głównie przymilanie się rockowym boomerom. Jak to trafnie określiła znajoma – „zamiast rockowego pazura jest głównie rockowo zdarty lakier do paznokci”. I pozostaje mi się z tym zgodzić.
The Smashing Pumpkins – CYR
Czasami mniej znaczy więcej – i niech ktoś to głośno powie Billy Corganowi. Bo stworzenie tej ponad godzinnej kobyły jaką jest CYR nie wyszło mu najlepiej… No dobra, przesadzam. Całość jako taka jest bardzo najntisowa w brzmieniu, a te eksperymenty z synth-popem i new wave mogą się podobać. Ale słuchanie tego w całości strasznie męczy. Wiem co mówię – miałem cztery podejścia do tego materiału i za każdym razem łapałem się na wrażeniu, że nie odróżniam od siebie poszczególnych utworów.
Taco Hemingway – Jarmark + Europa
Dobra, w tym wypadku będę się streszczał. Przede wszystkim dlatego, że o obu tegorocznych krążkach Filipa już zdążyłem się porządnie rozpisać. Bardziej doceniałem Taco, kiedy nawijał o życiu, o którym nie miałem zielonego pojęcia, bo był przynajmniej szczery w tym warszawocentryzmie. Ale im bardziej jest bliżej mojego życia, tym bardziej nie umiem się z nim utożsamić. A mimo to, jakoś do niego wracam z każdym corocznym albumem. Syndrom sztokholmski czy co?
Karaś/Rogucki – Ostatni bastion romantyzmu
Znam osobiście ludzi, którzy za umieszczenie tego albumu w tym zestawieniu zaraz przestaną się do mnie odzywać. Mogę z tym żyć. Ale na usprawiedliwienie mam tu jednego winnego – Roguckiego. Bo o ile produkcje i kompozycje Karasia to pełno fajnych pomysłów czerpiących z new romantic i dawnej elektroniki. Ale z tekstami i obecnym śpiewem Roguckiego już od wielu lat mi nie po drodze. Co kolejną płytę Comy dawałem mu nową szansę, tak samo chciałem mu ją dać przy Ostatnim Bastionie Romantyzmu. Nic z tego.
Krzysztof Zalewski – Zabawa
W 2020 zdałem sobie sprawę, że moje niegdyś nieskończone pokłady miłości do Zalewskiego jednak skończyły się na Zeligu i pojedynczych singlach ze Złota. Zaś Zabawa jest dla mnie… monotonna. Mam wrażenie, jakby Krzysiek osiadł wygodnie w swojej szufladce kompozycyjnej i nie chciało mu się z niej wyściubić nosa na ciekawsze eksperymenty (album z coverami Niemena jest tu chlubnym wyjątkiem). Nie słyszę już w tym ani grama tej pasji, która dominowała na Zeligu.
Dobra, tu już zasadniczo mogę skończyć. Mamy ten 2020 już dawno z głowy, a 2021 nie przyniósł mi – póki co – jakichś rozczarowań muzycznych. I życzę sobie by tak zostało. Nie chcę na początku 2022 musieć pisać kolejnego takiego podsumowania.