Pop, jak każdy gatunek muzyczny, możemy podzielić na kilka pomniejszych kategorii. Najpierw jest pop jaki uprawiają np. Britney Spears, Jennifer Lopez i Lady GaGa. Potem jest pop Palomy Faith, Lany Del Rey i Brodki. A jeszcze gdzieś indziej jest Lily Allen, która na najnowszej płycie bezczelnie w swoim stylu oświadczyła że chce zostać damskim Jezusem.
Pięć lat przerwy od ostatniej płyty (wypełnionej co prawda duetami m.in z P!nk i Robbie’m Williamsem, a przede wszystkim macierzyństwem) mocno dało mi się we znaki, bo na nową Lily czekałem z wielką niecierpliwością, jeszcze zanim w listopadzie wyszło Hard Out Here. Kobiecy pop został wtedy zdominowany przez coraz brzydszą GaGę, zupełnie nijaką Perry, i Miley wywijającą tyłkiem na wszystkie strony. Brakowało mi inteligentnego, świadomego popu, gdzie wykonawca miał coś do powiedzenia. No dobra, była jeszcze Lorde, ale wybaczcie – do Lily Allen to jej daleko.
Brytyjka na swoim trzecim studyjnym albumie powtórzyła pomysły z poprzednich, z dobrym skutkiem. Mamy kilka kawałków zrobionych na instrumentach żywych, nieco drum’n’basu (Sheezus, Silver Spoon), trochę zadziornego country (As Long As I Got You), gdzieś jakieś funkowe echa (Life For Me), a jeszcze indziej produkcje czysto hitowe, idealne do wsadzenia na Billboard i ramówkę MTV (Air Balloon, Hard Out Here, L8 CMMR). Sheezus słucha się po prostu dobrze – a przypadku Lily to zarzut, zwłaszcza gdy mam w pamięci rewelacyjne pierwsze dwie płyty. Najnowsza wypada nieco blado i beznamiętnie skomponowana. Zupełnie jakby wokalistka chciała dogonić listy przebojów, i żeby jednocześnie nikt nie wrzasnął że „robi coś tak innego, z czego sama niegdyś szydziła”.
Skoro już o szydzeniu mowa. Kiedy dowiedziałem się że nowa płyta Lily wreszcie jest w drodze, to zastanawiałem się komu tym razem się oberwie. Lily bowiem od początku kariery słynęła z ciętego języka w swoich tekstach, śpiewając o rzeczach o których inni nie chcą nawet tweetować. Hard Out Here to krytyka na Robina Thicke, Rihannę i ¾ muzycznego showbiznesu. URL Badman to kopanie internetowych trolli, Insincerely Yours o sprzedawaniu się w tabloidach i na instagramie. Znalazło się miejsce na piosenki o miłości – ale w wydaniu Lily to brzmi zgoła inaczej niż u innych gwiazd popu. W L8 CMMR wokalistka swojego wybranka nazywa „bad motherfucker”, w Life For Me śpiewa o znudzeniu codziennym rodzinnym życiem, którego za nic nie porzuci, a Close Your Eyes daje nam do zrozumienia że życie łóżkowe Lily się dobrze trzyma. A zdecydowanie najważniejszy jest otwierający Sheezus – Lily ogłasza, że wchodzi na ring i że nie powstrzyma jej nic. A już na pewno nie Katy Perry czy Rihanna.
Trzeba też niestety stwierdzić, że to głównie warstwa tekstowa trzyma ten album. Melodie w większości brzmią jakby nie wiedziały czym chcą być. Ale tych tekstów aż chce się słuchać, i to dla nich trzyma się całą przyjemność słuchania tej płyty.
6/10
PS. Lily Allen wystąpi w Polsce 13 czerwca jako jedna z gwiazd Orange Warsaw Festival 2014! Szukajcie mnie tam pod sceną!